Marcin Podlewski w swoim przeskoku z klimatów hard SF w okolice dark fantasy sięga po jeden z najbardziej znanych motywów z kart literatury fantastycznej – przerzuca swojego bohatera z realnego świata do magicznej krainy rządzącej się własnymi prawami. Po niezwykle intrygującym prologu, zamiast podążać utartymi schematami, z każdą chwilą daje kolejne pstryczki w nos gatunkowej konwencji. Jest to oczywiście podlane odrobiną humoru – tym razem jednak dość wisielczego – a wykreowany świat nie zawiera wróżek, księżniczek do ratowania i niewiele ma w sobie bajkowości. Jest za to mroczny, nieprzyjemny i przepełniony złem. To naprawdę interesujące fantasy pomysłowo ozdobione elementami SF, postapo oraz odrobiną horroru, a do tego całkiem fajnie zrealizowana zabawa z gatunkiem.
Malkolm Rudecki odsiaduje wyrok w cesarskim więzieniu. Za kratkami wylądował po tym, jak przepełniony gniewem zamordował zwyrodnialców, którzy na jego oczach odebrali życie jego ciężarnej żonie, a nastoletnią córkę brutalnie zgwałcili. Samosąd oraz ekspresowa egzekucja nie doczekały się wyrozumiałości ze strony władzy. Załamany mężczyzna pozbawiony chęci do życia egzystuje w mamrze gnębiony przez bolesne wspomnienia. Bezwzględne prawo oraz tryby totalitarnego reżimu nie znają litości dla przeciętnych jednostek, a o sprawiedliwości nigdy nawet nie słyszały. Za sprawą manipulacji i nadinterpretowania przepisów mężczyzna nieoczekiwanie zostaje uznany za zbrodniarza politycznego i skazany na śmierć. Zanim nawet zdążymy go lepiej poznać, Rudecki umiera na krześle elektrycznym. Jednak, zamiast wylądować po jednej ze stron zaświatów, budzi się w starożytnym grobowcu, by niedługo później dowiedzieć się, że znalazł się w miejscu zwanym przez miejscowych Theą – krainie, gdzie funkcjonuje magia, żyją pokraczne potwory, ciemność i zło rządzą sobie w najlepsze, a krew jest najcenniejszym darem. Trudno sobie wyobrazić, żeby mógłby trafić gorzej, bo z całą pewnością nie jest to sympatyczna Narnia.
Wszystko rozpoczyna się tu jak w dziesiątkach podobnych tytułów – główny bohater w tajemniczy sposób i z zupełnie nieznanego powodu trafia do całkiem zakręconej magicznej krainy. W tym przypadku jednak nie mamy do czynienia z powielaniem oczywistego pomysłu, ale raczej subtelną zabawą, kilkoma mrugnięciami okiem oraz delikatnym wyśmiewaniem typowych założeń. Na bohatera nie czeka wielka misja ratowania świata, w ciągu kilku chwil nie nauczy się władać mieczem niczym legendarny wojownik, a księgi, wyrocznie czy nawet najstarsi druidzi wcale nie spodziewali się jego przybycia. Zamiast tego czeka na niego miejsce mocno opierające się na konwencji fantasy, jednak obdarte z bajkowości i przesiąknięte horrorem – większość zamieszkujących Theę stworzeń to pokraczne, oskórowane i zidiociałe pokurcze, upiory oraz zombie na różnych etapach rozkładu, natomiast zjawisko będące odpowiednikiem magii jest tutaj związane z chorobami psychicznymi. Podlewski swoje dark fantasy dodatkowo podlewa odrobiną SF oraz postapo, nadając prostemu scenariuszowi naprawdę sporo świeżości.
Pierwsze pstryczki, jakie autor daje w nos fantastycznej konwencji, można zauważyć już na samym początku historii. Od pierwszych chwil mamy do czynienia z częstą i gęstą ekspozycją świata przedstawionego. Prezentacji dokonują jednak mieszkańcy krainy, którzy nie są zbyt wyrozumiałymi przewodnikami. Dostajemy od nich natłok treści przepełniony nazwami własnymi krain geograficznych, zjawisk, ras, stworzeń i zasad rządzących krainą. Problem w tym, że zarówno dla bohatera, jak i dla nas są one zupełnie niezrozumiałe, a wszelkie prośby o wyjaśnienia kończą się za każdym razem tak samo – głupią miną oraz kolejną dawką niejasnych definicji. Pojawią się więc Skrzywieni, Proste Prawo, Dominia, Kręgi i Nadżywi – brzmi to wszystko, tak jak konwencja nakazuje, czyli niezwykle fantastycznie – dla nas przez większość historii jest to jednak jedynie pozbawiony sensu bełkot (co nawet bohater niezwykle często podkreśla).
Sam Rudecki również jest całkiem ciekawie napisaną postacią – mimo że znalazł się w fantastycznej krainie pełnej niezwykłych nienaturalnych zjawisk, w ogóle tego nie kupuje. Dość długo przebywa w aklimatyzacyjnym buforze, w którym próbuje logicznie tłumaczyć zaistniałą sytuację i pozostaje w nim, nawet gdy wyjaśnienia zaczynają być naprawdę mocno naciągane. Podczas gdy wielu bohaterów na jego miejscu szybko pogodziłoby się z byciem Wybrańcem, Naznaczonym, Oczekiwanym czy innym Harrym Potterem i po dwóch godzinach naparzania w słomianą kukłę zyskałoby umiejętności Christophera Lamberta z Nieśmiertelnego – no, chyba że używaliby magii, to wtedy po dwóch akapitach machania różdżką Voldemort mógłby im już polerować znicza – Rudecki po prostu się nie wczuwa i ma po części wywalone. Nie podejmuje się żadnego heroicznego zadania (chociaż ciągle ktoś zawraca mu głowę naprawianiem Kręgu, którego działania, ani tym bardziej wymiarów, nie rozumie). Zamiast tego ciągle się frustruje, zaczyna ironizować i nieustannie szuka sposobu na wydostanie się z tego porąbanego świata, niespecjalnie interesując się jego obecną sytuacją geopolityczną.
Taki sposób prowadzenia historii bywa momentami męczący i irytujący – szczególnie gdy jesteśmy zasypywani bełkotliwymi informacjami – ma to jednak swoje uzasadnienie. Dzięki temu łatwiej wczuć się nam w sytuację głównego bohatera a okoliczności zyskują na autentyczności. Drobne niedogodności łatwo wybaczyć, gdy wszystko jest częścią dekonstrukcji i gry z gatunkiem. Później w czasie historii natkniemy się na więcej podobnych mrugnięć i zabaw. Znajdzie się tu kilka ukrytych nawiązań, sporo ironicznego humoru – główny bohater postanawia nosić broń oczywiście na plecach, jednak często zauważa, jak bardzo jest to nieporęczne – czy przekręconych założeń świata – w krainie dawno wygrało zło, a jej mieszkańcy boją się większego zła oraz światła. Mamy więc do czynienia z wykrzywieniem epickiego zmagania Dobra ze Złem.
Księga zepsucia stanowi ciekawą, pomysłową i solidnie zrealizowaną całość – świat intryguje, historia wciąga, a podejście od znanego motywu oraz mroczny klimat robią naprawdę dobre wrażenie. Natomiast historia pozbawiona schematycznego scenariusza ratowania świata nie pozwala przewidzieć swojego kierunku. Szkoda jednak, że w zamieszaniu bohater nagle przestaje być przybitym wrakiem człowieka – jego rodzinny dramat tylko czasem wypływa na wierzch – i nagle staje się całkiem błyskotliwym i zabawnym facetem.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 8/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl