Znacie to powiedzenie, że żeby kogoś szczerze kochać, trzeba kochać samego siebie? W końcu szacunek, zrozumienie i akceptacja samego siebie pozwala ujrzeć świat w innych perspektywach i niepotrzebne zmartwienia oraz trudności nie ograniczają nas ani nie marnują naszej energii. To duży krok do tego, by czuć się lepiej, ale być też w stanie dawać siebie innym. Jak mam być szczera, to przez większość życia nie przekonywało mnie to. Dopiero od niedawna zaczęłam patrzeć na to troszkę z innej strony. Studiowanie psychologii oraz moje własne doświadczenia uświadomiły mi wiele rzeczy. Może w tej chwili pod wcześniejszymi stwierdzeniami nie podpiszę się całym sercem, ale na pewno w dużej mierze się zgadzam. A te wszystkie przemyślenia pojawiły się w konsekwencji przeczytania książki "Samowspółczucie".
Ogólnie ten przydługi wstęp jest po to, by uczciwie Was ostrzec, że całość jest odbierana przez sceptyka, bo właśnie w kontekście samowspółczucia, praktyk uważności czy różnych technik relaksacyjnych, nim właśnie jestem. Co w żaden sposób nie przeszkadza mi próbować zrozumieć ten fenomen, wyciągnąć coś dla siebie i mam nadzieję, że być może dać coś też moim bliskim, moim znajomym i moim pacjentom. Bo mam poczucie, że w tym coś musi być naprawdę. Czy książka "Samowspółczucie" pomogła mi w tym? Oj to była ciężka droga.
Jednak by zejść z tego tonu, chciałabym najpierw nawiązać do stylu pisarskiego autorów. Określiłabym go jednym słowem – przyjemny. Ma w sobie ciepło, zrozumienie, że nie każdy wszystko rozumie, co osobiście mocno cenię. Tak jak w każdej z moich recenzji dotyczących psychologii i tu podkreślę, że to ma być książka dla ludzi, a nie specjalistów. To ci, którzy jeszcze nie wiedzą, jeszcze nie rozumieją lub jeszcze się nie nauczyli, mają się właśnie nauczyć. W przypadku tej lektury ten aspekt jak najbardziej jest poprawnie rozwiązany. Jednakże słowa autorów są też mocno zachęcające i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie były nadmiernie zachęcające, co akurat mnie intensywnie zniechęcało do słuchania ich. Podczas czytania miałam takie poczucie buntu, że jeśli próbujecie mnie zmusić, to ja za żadne skarby nie dam się Wam. A przecież chodziło o to, żeby właśnie mnie przekonać. Lecz gdy przymkniemy na to oko, jest znacznie lepiej.
Gdy zaczęłam czytać, miałam wrażenie, że cała ta książka to jakieś science fiction. I przytaczane przez pisarzy źródła oraz badania w żaden sposób nie pomagały zniwelować tego efektu. Na szczęście z czasem miałam coraz bardziej otwarty umysł, a przynajmniej takie miałam odczucie, i niektóre sprawy zaczęłam postrzegać troszkę inaczej. Przede wszystkim gdzieś koło połowy wyzbyłam się tego kpienia z przytaczanych treści. Wynikało to między innym z przykładów podawanych przez książkę osób, które miały trwałe przekonania na pewne sprawy i nagle doznawały cudownej przemiany. Wydawała mi się to nierealne i jakkolwiek wiem, że u niektórych osób jest to jak najbardziej prawdziwe, to brakowało mi ukazania tego procesu. Na koniec lektury miałam już dość odmienne spojrzenie, gdyż zdarzało mi się zaznaczać różne fragmenty treści oraz snuć własne refleksje podyktowane przeczytanym tekstem. Ćwiczenia w książce również przywoływały u mnie mieszane odczucia, ale niektóre z nich są naprawdę ciekawe i przede wszystkim przydatne.
Po przeczytaniu "Samowspółczucia" mam refleksję, że to pozycja literacka dla osób, które chcą zostać bardzo przekonane albo już są i chcą utrwalić pewne sprawy. Tymczasem dla takich sceptyków jak ja to trudna sprawa, niemniej coś we mnie pękło i wiele aspektów w ostatecznym rozrachunku przekonało mnie, co odbieram pozytywnie. Ogólnie w żaden sposób nie żałuję, że zapoznałam się z "Samowspółczuciem", ponieważ to dla mnie ciekawe doświadczenie oraz zdobycie nowej wiedzy i nowej perspektywy. Z tego względu mimo mojego narzekania sądzę, że może warto spróbować, nawet jeśli nie należy się do wymienionych przed chwilą grup.