„Ostatnia piosenka” to pierwsza książka Sparksa, jaką miałam okazję przeczytać. Sporo obiecywałam sobie po jego twórczości – w końcu ma on grono zagorzałych fanów, którzy prześcigają się w wychwalaniu zalet jego powieści.
Nie mogę powiedzieć, że książka mi się nie podobała, ale niestety nie mogę też powiedzieć, aby wywarła na mnie większe wrażenie. Akcja dobrze skrojona, fabuła wciągała i miło wracało mi się do lektury, jednak ogrom (tak, ogrom!) elementów, które mnie wręcz mierziły odpowiedzialny jest za niezbyt pochlebne wrażenie po skończeniu całości.
Co jest najgorsze? To czego nienawidzę w książkach, filmach i w życiu codziennym – religijność. W „Ostatniej piosence” było jej tyle, że niemal czułam jak Matka Boska wlepia mi się we włosy, a Pan Jezus spływa po nogach gęstymi strumieniami. Wszyscy bohaterowie byli tak obrzydliwie święci! Jeszcze trochę a pobiliby Oleńkę Billewiczównę. W centrum wydarzeń stoi kościół, a zaraz za nim jego wierny kustosz – pastor Harris, który jest tak dobry, nieskazitelny i pokrzywdzony przez los, że miałam ochotę go zabić. I na to wszystko ojciec Ronnie, który codziennie czyta Biblię i jest głęboko zaangażowany w działalność parafialną, robiąc dla kościoła witraż. Jego rozmowy z Pastorem o poszukiwaniu Boga, ich modlitwy wywoływały we mnie niekontrolowane mdłości. No i co najgorsze – z czasem sama Ronnie zaczyna się modlić i poszukiwać boskich odpowiedzi. No dlaczego? Postać dziewczyny jest naprawdę dobrze skonstruowana; charakterna, żywiołowa, mądra; dlaczego na jej świetnej postaci pojawiła się tak rażąca skaza jak modlitwa?
Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem okropnie nietolerancyjna; nienawidzę księży, kościołów, chrześcijaństwa w ogóle z zasady i nigdy nie będę pochwalać rozbudowanych wątków religijnych w literaturze popularnej, jednak tutaj to już naprawdę była przesada, książka wygląda jakby była pisana na zamówienie podwórkowego kółka różańcowego.
Kolejna sprawa. Nabrałam chęci na „Ostatnią piosenkę”, bo liczyłam na wyciskacz łez. Po wielu recenzjach, w których przyznawałyście się do morza wylanych łez liczyłam na podobne reakcje zwłaszcza, że w moim przypadku niewiele potrzeba do osiągnięcia histerycznych spazmów. Co dostałam? Tandetną, amerykańską historię o tematyce miłosno-rodzinnej, która nie potrafiła ze mnie wycisnąć ani jednej łezki. Szczególnie chciałabym zaakcentować słowa „tandetny” oraz „amerykański”, ponieważ uważam, że właśnie te dwa przymioty w najtrafniejszy sposób charakteryzują powieść pana Sparksa. Historia Steve’a miała chwytać za serce, ale mnie nie chwyciła. Uważam, że była przesłodzona, do bólu przerysowana i kompletnie nieprawdopodobna.
Co do amerykańskości to powiem tylko tyle, że typ literatury, z jaką się tutaj spotkałam, to sztandarowy przykład tzw. „literatury dla kucharek”, czyli prosta, romantyczna historia, silne granie na emocjach czytelnika oraz kilka wzruszających tekstów. No i religijność – wszak przyznanie się do ateizmu w Stanach Zjednoczonych to wyrok śmierci społecznej.
To co mi się spodobało, to wątek znajomości Ronnie i Willa. W zasadzie nic nadzwyczajnego, ale czytało się miło, poza tym strasznie lubię czytać o wakacyjnych miłościach. Warto też wspomnieć o samych bohaterach, którzy wzbudzili moją sympatię; zarówno Ronnie, jak i Will.
Oczywiście i tutaj musiał się pojawić wątek „amerykański”, który w idiotyczny sposób scharakteryzował „oryginalność” głównej bohaterki. „Kto by spędził całą noc na dworze, żeby chronić gniazdo żółwi? Kto przerwałby bójkę, żeby pomóc dzieciakowi? Kto czytałby Tołstoja w wolnym czasie?” Kto? Ja na przykład. A oprócz mnie bardzo wielu innych ludzi. Najwidoczniej jednak czytać Tołstoja w wolnym czasie to dla Amerykanina coś całkiem niewyobrażalnego.
A jak już jesteśmy przy Ronnie, to dodam jeszcze coś, co było dla mnie też strasznie głupie.
Jakie to idiotyczne, że Ronnie nie grała na fortepianie przez 3 lata, a później w ciągu kilku zaledwie dni cudownie sobie wszystko przypomniała! Ach! Jakie to okropne, lekceważące traktowanie muzyka! Sama grałam na fortepianie i wiem, że wystarczy zrobić sobie dwumiesięczną, wakacyjną przerwę w ćwiczeniach, żeby dużo stracić. I ogromny talent nie ma tu nic do rzeczy.
Sięgnę jeszcze kiedyś po inna powieść Sparksa chociażby dlatego, że jak idiotka kupiłam już wcześniej kilka jego książek „w ciemno”. Mam nadzieję, że będą lepsze niż „Ostatnia piosenka”, choć obawiam się, że główne przymioty stylu Sparksa już poznałam i, że pozostaną one niezmienne w całej jego twórczości.