Monika Żyłkowska jest nastolatką, która uczy się w gimnazjum w małej miejscowości. Życie jej nie rozpieszcza - razem z matką ledwo wiążą koniec z końcem. Po śmierci ojca nic nie jest już takie same. Kiedy poznajemy dziewczynę właśnie martwi się, że nie będzie mogła wziąć udziału w balu gimnazjalnym. Wpisowe wynosi aż 180 zł, to w końcu bardzo dużo jak na jedną imprezę nawet dla dorosłego człowieka, a co dopiero dla tak młodej osóbki. Wszystko zaczyna się jednak układać, matka Moniki znajduje pracę, a co za tym idzie budżet rodziny zostaje podreperowany. Do tego, do klasy nastolatki dołącza nowy uczeń - przystojny Dominik, który wydaje się być łącznikiem z wielkim światem - w końcu tyle wie i tyle widział. Najwidoczniej to wystarcza, bo cała klasa jest zafascynowana nowym kolegą, a przyjaciółka Moniki - Mrówa - zdaje się być jego największą fanką. Nasza bohaterka jest jednak sceptycznie nastawiona to Dominika. Czy intuicja ją zawodzi? A może podejrzane zachowanie nowego kolegi skrywa tajemnicę?
Po przeczytaniu opisu byłam nastawiona na powieść, w której nastoletnia uczennica gimnazjum będzie rozdarta między nowym, mrocznym przystojniakiem - Dominikiem, a "swojskim" chłopakiem - Włodkiem, którego zdaje się nie dostrzegać. Co się okazało - nic bardziej mylnego. To nie jest nawet powieść o młodzieńczych miłostkach, więc moje podejrzenia okazały się zupełnie niezwiązane z rzeczywistością. O czym więc jest ta książka? O nowym uczniu, który skrywa mroczną tajemnicę. O trudnych wyborach. O tym, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić dla pieniędzy i o młodzieńczej naiwności. Zdecydowanie jednak nie jest to opowieść o miłości - wątek gdzieś tam może się i przewija, jednak nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest to romantyczne uczucie. Równie dobrze bohaterów może łączyć tylko przyjaźń. O dziwo, wcale nie jestem zawiedziona - miłosnych trójkątów jest na rynku wydawniczym aż nadto. Problemu, na którym skupił się autor jeszcze nie spotkałam w literaturze, a jest on bardzo aktualny jeśli chodzi o polską młodzież. Co więc poszło nie tak?
Język. Przyznam szczerze - język w powieści jest tragiczny i psuje całą przyjemność z czytania. Jest stylizowany na młodzieżowy, niestety z opłakanym skutkiem. Całość brzmi sztucznie, jest wymuszona i nieprzyjemna w odbiorze. Sama kończyłam gimnazjum wcale nie tak dawno temu i jestem pewna, że nikt już tak nie mówi. W akcie desperacji skonsultowałam się ze znajomą gimnazjalistką (w obawie o polską młodzież:)), która na szczęście uspokoiła mnie mówiąc, że dialogi w powieści niewiele mają wspólnego z rozmowami jej szkolnych kolegów.
Jeśli chodzi o bohaterów - żadnego z nich nie darzyłam ani większą sympatią, ani niechęcią. Jednym słowem - byli mi dość obojętni. Co prawda, kilka razy miałam ochotę potrząsnąć dziewczętami, których naiwność sięgała zenitu, jednak to były najżywsze uczucia, jakimi je obdarzyłam. Za najciekawszą postać uznałabym dość poboczną osobę, a mianowicie matkę głównej bohaterki. Relacje matki z córką (szczególnie po śmierci ojca) to zazwyczaj ciekawy temat i tak też było w tym wypadku. Niestety, wszystkiego jakoś tak za mało, jednak trudno się dziwić przy tak cieniutkiej książeczce.
"Pocztówkę z Toronto" oceniam jako lekturę średnią - z niezłym pomysłem, który został niestety zniszczony przez język, który okropnie razi. Powieść jest cieniutka, ma mniej niż 150 stron, ale za to cena przy takiej grubości jest bardzo zachęcająca.