Zaczyna się jak większość powieści tego typu. Ellie, mimo że nie chce opuszczać miasta, jest zmuszona przeprowadzić się z rodzicami na wieś i zacząć naukę w nowej szkole. Już pierwszego dnia pobytu podczas spaceru nad stawem dostrzega jeźdźca na czarnym koniu, który wyłania się z bagna... "Jozin z bazin" - skojarzyło mi się od razu z piosenką. Cóż, początek dosyć płytki i miałam duże obawy, że tak będzie dalej, ale jednak opowieść mnie pozytywnie zaskoczyła. Nasza bohaterka poznaje przypadkiem tajemniczego karatekę o imieniu Colin, który zawraca jej w głowie. Pewnego dnia, gdy odwozi ją do domu dochodzi do spięcia między nim, a jej ojcem. Na jaw wychodzą mroczne tajemnice z przeszłości. Rodzice kategorycznie zabraniają Ellie spotykać się z nowym chłopakiem, jednak ona jest nieugięta. Na trop szczęśliwej pary wpada dawny wróg Colina, który chce zniszczyć ich miłość. Czy mu się to uda? Czy uczucie Ellie i Colina przetrwa? Tego dowiecie się tylko sięgając po tę książkę.
W literaturze miałam już do czynienia z wampirami, wilkołakami, elfami, aniołami, upadłymi aniołami, nefilami, archaniołami, hybrydami a nawet lisołakami, a jednak po raz pierwszy zetknęłam się ze zmorami, kambionami i półdemonami, których głównym pożywieniem są ludzkie sny. Jest to interesujące doświadczenie, cieszę się, że autorka wysiliła się na oryginalność w kwestii potworów gnębiących biedną Ellie.
Na początku czytania bardzo bawił mnie fakt, że bohaterka potrafiła zasnąć w dowolnym czasie i miejscu, nawet jeśli groziło jej niebezpieczeństwo. Od razu postawiłam fachową diagnozę - narkolepsja! Nadal nie wiem, czemu takie zasypianie miało służyć, zdaję sobie sprawę, że książka opowiada między innymi o potędze marzeń sennych, jednak jak dla mnie wystarczyło, że Ellie śniła w nocy. Skoro już jesteśmy przy jej snach uważam, że każdy wnikliwy czytelnik szybko domyśli się, że niemowlę nawiedzające jej sny to Colin. To od razu się rzuca w oczy, tylko bidulka Ellie musiała do tego dochodzić pół książki... Ech, no cóż odrobinę to naciągane. Jednak po jakimś czasie Ellie zdobywa moją sympatię, pomimo, że jest trochę gapowata (ale to można zwalić na nadmiar snu :), to jest przecież najlepszą uczennicą w szkole, posiada trochę inteligencji i sprytu, który pomaga jej oszukiwać rodziców, a przede wszystkim jest wielką fanką Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka tak jak (przyznaję się bez bicia) ja. Trochę tylko rozczarowuje fakt, że na końcu tak łatwo daje za wygraną, pomimo tego ile walczyła o swoje szczęście w trakcie całej powieści. Z drugiej strony można uznać, że dojrzała do podjęcia trudnej decyzji i nauczyła się wreszcie spoglądać na życie trzeźwo, a nie przez różowe okulary.
Akcja dzieje się w otoczeniu pięknych, niemieckich lasów. Mi bardzo podobał się fakt, że bohaterowie żyli jakby w odosobnieniu, z dala od zgiełku, tłoku i ścisku miasta. Otaczały ich piękne, dzikie łąki, stare, dostojne bory i ich zwierzęcy mieszkańcy. Przypadł mi bardzo do gustu domek i profesja Colina, oraz jego hobby. Czytało mi się bardzo dobrze ze względu na to, że nie ma żadnych zbędnych, przydługich scen, wszystko toczy się gładko aż do samego końca, który obfituje w zaskakujące wydarzenia. Niespodzianką był brak happy endu, ale sądzę, że tak jest lepiej i dzięki temu powieść nabrała odrobiny realizmu. Choćbyśmy nie wiem jak chcieli, to związek Ellie i Colina i tak nie miał szans przetrwać próby czasu. Najlogiczniejszym zatem wyjściem było to, co się zdarzyło, jednak coś mi mówi, że szykuje się następna część, gdyż wiele wątków nie zostało do końca rozwiązanych.
Zachęcam wszystkich do przeczytania tej powieści, gdyż jest doskonałym czytadłem pozwalającym oderwać się od pracy, wciąga bez reszty i czasami człowiek ma wrażenie, jakby żył na wsi razem z bohaterami i uczestniczył w ich przygodach. Polecam, naprawdę warto!