O mojej miłości do twórczości znamienitych sióstr Brontë wiedzą wszyscy, którzy obracają się w kręgu moich bliskich znajomych oraz cała moja rodzina. Nie szczędzę słów pochwał ich powieściom i komu tylko mogę polecam przeczytane przeze mnie pozycje. A wszystko zaczęło się od "Autobiografii Jane Eyre", która wywarła na mnie tak ogromne wrażenie, że za cel postawiłam sobie zgłębienie pozostałych dzieł pań Brontë. Dzięki temu wkrótce sięgnęłam po "Lokatorkę z Wildfell Hall" oraz "Agnes Grey". Każda z tych powieści była dla mnie czystą literacką ucztą, nic więc dziwnego, że zapragnęłam skosztować kolejnego dzieła. Do mych rąk trafiła ostatnia napisana przez Charlotte Brontë powieść, a mianowicie "Villette". Przez krytyków całego świata uważana jest ona za arcydzieło zarówno literatury jak i całego życia najstarszej z sióstr. Sama jednak jestem niczym niewierny Tomasz - dopóki nie zobaczę, nie poczuję, nie przekonam się osobiście, nie uwierzę w zapewnienia osób trzecich. Oddałam się więc niespiesznej lekturze, smakując kolejne słowa, zdania, przewracając kartę za kartą, aż po upływie blisko tygodnia odłożyłam powieść na półkę, gdzie dołączyła do innych posiadanych przeze mnie, a wymienionych powyżej, dzieł sióstr Brontë.
"Villette" to nic innego jak opowiedziane w pierwszoosobowej narracji losy pewnej Angielki, Lucy Snowe. Naszą bohaterkę poznajemy w czasach, kiedy znajdowała się pod opieką swej ciotki chrzestnej pani Bretton wychowującej samotnie swego ukochanego syna Johna Gahama Brettona, w którym to pokładała wszelkie nadzieje na lepszą przyszłość dla ich rodziny po tym, jak znacznie uszczuplony został ich majątek po odejściu z tegoż świata męża czcigodnej starszej damy. Już wówczas Lucy wiedziała, że nie chciałaby nigdy pozostawać na łasce osób trzecich. Pragnęła stać się samodzielna tak bardzo, jak to tylko jest możliwe. Po osiągnięciu odpowiedniego wieku znajduje zatrudnienie u dobrze sytuowanej Panny Marchmont, dla której ma być nie tylko pomocą na co dzień, ale również towarzyszką życia. Nie dane jest jednak Lucy długo zagrzać miejsca w nowym domu, gdyż starsza pani pewnego dnia odchodzi z tego świata. Nie mając nic do stracenia, nie będąc z nikim związana, ani nikomu niczego dłużna, panna Snowe stawia wszystko na jedną kartę. Opuszcza ukochaną Anglię i wyrusza do Europy, gdzie kresem jej podróży jest stolica wielkiego królestwa Labassecour - Villette. Zbiegiem okoliczności, a być może dzięki czuwającemu nad nią aniołowi, Lucy trafia do zakładu wychowawczego prowadzonego przez Madame Beck, gdzie początkowo dostaje pracę jako guwernantka jej dzieci. Nie trwa to jednak długo. W szkole braknie nagle nauczyciela angielskiego, a jego miejsce zgodnie z poleceniem swej chlebodawczyni obejmuje panna Snowe. Wiedzie ona odtąd spokojne, choć monotonne życie. Ma jednak stałą pracę i dach nad głową, jest więc zupełnie niezależna tak, jak o tym marzyła. Wkrótce jednak zauważa, że ktoś śledzi każdy jej krok, przygląda się wszystkiemu co robi i mówi. Nie zdając sobie zupełnie sprawy, Lucy zostaje wplątana w prawdziwą intrygę i to taką, która dotykać będzie zarówno sfery materialnej, jak i duchowej...
Ostatnie dzieło Charlotte Brontë jest zupełnie inne od tych, które dane mi czytać w swym życiu. Dzięki niemu autorka uważana jest za prekursorkę powieści psychologicznej, zaś sama powieść jest "pierwszym w światowej literaturze utworem, w którym zastosowano strumień świadomości - odmianę monologu wewnętrznego, która na dobre ukształtuje się dopiero w XX wieku"*. Podczas lektury wielokrotnie bowiem napotykamy na toczącą się w głównej bohaterce wewnętrzną walkę, jej osobisty monolog, w którym przedstawia nam wszystko to, czego nie może wyrzec słowami. Wyjawia nam w nich swoje marzenia oraz skrywane lęki; ocenia ludzi, z którymi ma na co dzień styczność, a także przeprowadzane z nimi rozmowy - jednym słowem opowiada czytelnikowi o wszystkim, co jej dotyczy i co ją spotyka. Ona sama zaś przez otaczających ją ludzi wielokrotnie uważana jest za osobę bierną, bez odwagi, której brakuje ambicji i wiary we własne siły. Niejednokrotnie zarzucana jest jej małoduszność i nieumiejętność odczuwania głębszych uczuć. Ale to błędny osąd. Bohaterka ze stoickim spokojem przyjmuje na siebie wszelkie zniewagi, obelgi, dokuczliwości, zaczepki, stawianie jej w niekorzystnym świetle, jednakże wewnątrz niej płonie żywy ogień, niczym przygasły chwilowo wulkan, który tylko aby czeka na moment, w którym wybuchnie dając upust wszelkim uczuciom tlącym się w jego wnętrzu. Najlepiej widać to podczas rozmów toczących się między nią a Madame Beck, bądź nauczycielem literatury Monsieur Paulem Emanuelem. Będąc zupełnie szczerą z ciekawością przyglądałam się rozwijającym się relacjom panny Snowe i Paula Emanuela. Ich słowne utarczki niejednokrotnie doprowadzały mnie do irytacji (głównie przez postawę nauczyciela literatury), jednak w większości były dla mnie przyjemne, a z czasem pragnęłam ich więcej i więcej. Było to bowiem dla mnie ciekawe doświadczenie. Staczały bowiem ze sobą bój dwa zupełnie odmienne umysły, osoby dorastające w zgoła innym środowisku (jakże różnym!), a do tego w zupełnie innej wierze. Oto bowiem Lucy jest zagorzałą protestantką, natomiast Paul odebrał czysto jezuickie wychowanie. Ten aspekt ich życia jest w powieści podstawą do wielu rozważań, toczących się dyskusji, a nawet powodem wielu rozgrywających się wydarzeń.
"Villette" uważana jest za najbardziej autobiograficzną powieść Charlotte Brontë, która wyszła spod jej pióra. Ci, którzy znają zawiłe losy autorki, odnajdą na kartach powieści kilka wątków z jej prywatnego życia. Pod nazwą Villette kryje się bowiem Bruksela, w której to Charlotte przeżywała zakazaną miłość do żonatego profesora Constantina Hegera. Pod postacią Johna Grahama Brettona ukrywa się natomiast George Smith, ówczesny wydawca książek pisarki, który swego czasu był również bliską sercu autorki osobą. Ale to nie wszystko. Także cechy charakteru, jej własne rozterki, a zwłaszcza stany depresyjne, w które niejednokrotnie popadała, widoczne są w losach głównej bohaterki "Villette".
Wiele osób twierdzi, że "Villette" przewyższa pod każdym względem jedną z wcześniejszych powieści Charlotte Brontë, a mianowicie "Autobiografia. Jane Eyre". Przyznać im muszę, że mają sporo racji, gdyż "Villette" jest doprawdy niesamowitym dziełem pełnym pasji. Jednak jeśli mam być w zgodzie z samą sobą, to bliższa memu sercu jest jednak historia Jane niż Lucy. Tamta niesamowicie mnie wzruszyła, wywołała we mnie prawdziwą burzę emocji, a sama Jane stała się mi bliska niczym rodzona siostra. "Villette" to zupełnie inna kategoria literatury. To prawdziwe studium psychologiczne kobiecego charakteru. Na okładce powieści widnieje informacja, iż jest to studium samotności i z tym również się zgadzam. Życie Lucy bowiem nie rozpieszczało, a samotność wielokrotnie była jej jedyną towarzyszką. Powieść ta jest karmą dla bardziej wymagających i wybrednych czytelników. W sam raz nadaje się dla umysłów wznioślejszych, oczekujących po literaturze czegoś więcej niż tylko taniej rozrywki. Z tego też względu wielu osobom może nie przypaść do gustu. Rzutować też może na to specyficzny i jakże odmienny od pisanych współcześnie powieści język autorki, którym się ona posługuje. Dlatego też polecam "Villette" osobom, które łakną tego typu historii, napisanej w ten a nie inny sposób, które lubują się w tego typu powieściach. Jestem pewna, że ostatnia powieść napisana ręką Charlotte Brontë sprosta wszelkich czytelniczym oczekiwaniom i stanie się prawdziwą perełką w domowej biblioteczce.
*cytat z okładki książki
Moja ocena: 6/6