"Teatr lalek" rozpoczyna się mocnymi scenami. I może nie tyle zaczynamy się ekscytować opisami zdzierania z siebie skóry przez kobietę, co narastającym niepokojem, tym co jeszcze rozegra się przed naszymi oczami i jaki to wszystko przybierze finał. Przyznam, że po takim prologu spodziewałam się przede wszystkim utrzymanej w tempie akcji, zwrotów akcji, więcej niewyjaśnionych sytuacji oraz opisów prosto z zakamarków mrocznej ludzkiej duszy, skoro w roli głównej występuje psychoterapeuta. Niestety, po kilku rozdziałach poczułam rozczarowanie, a po kilku następnych znużenie. Zwyczajnie akcja się wlecze. Kolejni pacjenci, prywatne problemy doktora, a nawet dociekliwy dziennikarz nie dodają opowieści smaczku. Jedynie co może wpływać na wyobraźnię czytelnika, to makabryczne opisy okaleczania się ofiar prowadzące do ich śmierci oraz halucynacje, których doświadczają bohaterowie. Jednak to wszystko w oderwaniu od umiejętnego budowania mrocznego klimatu grozy i jedynie jako takiego przedstawienia wyobrażenia bóstwa śmierci Ah Puch nie spowoduje, że czytającego przenikną ciarki.
Odnoszę wrażenie, że wszystko opisane jest po łebkach. Powiedzmy sobie szczerze, same sesje terapeutyczne mają tu małe znaczenie, za to opisy wyczynów pacjentów już zasługują na uwagę i temu elementowi Autor raczej podołał. Zdarzenia też stają się bardziej wyraziste, gdy są opisywane z punktu Elżbiety, jednej z ofiar, która pod wpływem impulsu zmienia się, czy raczej zapada w sobie i jest nieświadoma tego, co się z nią zaczyna dziać. Same opisy okaleczania się postaci nie zapewniają spektrum emocji, których oczekuje się po horrorze. Do tego, zarówno Małecki, jak i dziennikarz, których to postaci w treści doświadczamy najwięcej, są wykreowani nieporadnie. A szczególnie Paweł nie przekonuje mnie w swej roli dociekliwego pismaka. Gdzieś tam po drodze zagląda nawet prokurator, ale jego rola w zdarzeniach jest praktycznie żadna. To już więcej daje z siebie profesor archeologii, którego też odbierze się jako figuranta w opowieści, ale przynajmniej wytłumaczy związki artefaktu z legendą. A naprawdę nieznośne były dla mnie dialogi, które często pokrywały się z wcześniejszymi działaniami postaci albo ich przemyśleniami i najczęściej powielało się w nich to, co już zostało opisane.
Ten, kto czytuje Johna Eversona, Edwarda Lee, dla których charakterystyczne są mocne, masakryczne, krwawe sceny, wręcz na granicy przesady i oczekuje podobnych uniesień podczas lektury Piotra Borlika, ten się zawiedzie. Zresztą tak samo, jak każdy inny wytrawny czytelnik grozy może w tym przypadku nie znaleźć podniety, bo trudno jest wyczuć tutaj specyficzny mroczny nastrój, brakuje niepokoju z jakim odwracamy kolejne strony, by stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem bohaterów.
Przyznaję, "Teatr lalek" miał ogromny potencjał, by stać się dobrym materiałem na scenariusz grozy z elementami przygody, bo przecież Borlik nie bez powodu sięga do magii Majów. I wydaje się, że powinno być WoW! Jest amulet powinna być i moc dziania się. Tyle, że w treści niewiele tak naprawdę się dzieje. Dostajemy zlewki i to niedoprawione. A sam tytuł? Jest dla mnie niezrozumiały. Choć przyznam, że brzmi intrygująco, a okładka dobrze wpisuje się w motyw Pana Śmierci. I to byłoby na tyle.