Czy wy też skaczecie z radości i chcecie wyściskać kuriera, gdy pojawia się z waszą wyczekaną książką? Ja musiałam się bardzo powstrzymywać, gdy w moich drzwiach pojawił się pan z „To nie jest do diabła love story. Skin Deep”.
Dlatego też nie będę wam dzisiaj przybliżać fabuły, bo przez nieuwagę mogłabym zdradzić coś bardzo ważnego i spotkanie z kurierem może okazać się mniej ekscytujące!
Właściwie ten wpis mógłby brzmieć „To było genialne! Można się rozejść!”, ale nie mogę odmówić sobie (i wam) zachwytów. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, w trakcie czytania, to fakt, że Skin Deep, to historia bardziej dojrzała niż ta opowiadająca o perypetiach Elli i Jonasza. Mam wrażenie, że wynika to z tego, że Wera i Aleks zostali doświadczeni przez życie w zupełnie inny sposób.
Czytałam tę książkę dwukrotnie, pierwszy raz w marcu, a drugi kilka dni temu i muszę przyznać, że w wersji papierowej zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie. Myślę, że wpływ na to ma cała oprawa graficzna, która mimo czerni, wydaje mi się ciepła i przyjazna.
Jest to książka o zranionych duszach. Duszach, które chcą być wysłuchane i zrozumiane, ale jak ognia boją się odrzucenia. Duszach, które przeszły w życiu tak wiele, że swoje prawdziwe ja chowają pod grubym pancerzem. A ja, jako czytelnik, z zachwytem obserwowałam jak te pancerze, kroczek po kroczku, zostają zrzucone.
Uwielbiam zarówno Werę, jak i Aleksa. Już od pierwszej strony czułam potrzebę, żeby zacząć im kibicować i robiłam to do samego końca. Nie będę też oszukiwać, w Werze znalazłam bardzo dużo z siebie i było to dla mnie z jednej strony szokujące, a z drugiej kojące. Zżyłam się z nią bardzo szybko. Mimo tego, że książka leży już zamknięta na półce, to dalej czuję z nią więź i intuicja mi podpowiada, że ta więź sprawi, że zachowam tę postać w serduszku na długie lata.
Chciałam też zaznaczyć, że ja bardzo rzadko płaczę przy książkach, właściwie takie sytuacje mogłabym policzyć na placach jednej, no dobra dwóch, dłoni, a w przypadku Skin Deep na sam koniec wylałam całą kałużę łez.
Wiecie co? Julia Biel znowu to zrobiła, znowu stworzyła fenomenalną historię (nie)miłosną, z którą chcąc nie chcąc człowiek się zżywa, która zakorzenia się w głowie i permanentnie w niej zostaje. Utwierdziła mnie też w przekonaniu, że nawet jeśli kolejna książka będzie opowiadała o losach ekspresu do kawy, to i tak biorę ją w ciemno.
Poza tym już od pierwszego przeczytania biłam się z myślami, czy to możliwe, że ze wszystkich tomów to Skin Deep jest mi najbliższe. I wiecie co? To możliwe. Jest to moja ulubiona część, mimo tego, że poprzednie dwie też kocham całym serduszkiem.
Także, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to koniecznie biegnijcie do księgarni!