Można przywoływać wydarzenia z przeszłości, stawiać przy tablicy wodzów narodu, których ambicje przyczyniły się do destrukcyjnych działań zbrojnych w historii ludzkości. Można rozliczać ich z czynów, poddawać krytyce oraz zastanawiać się o przyczynach konkretnych decyzji, które odcisnęły piętno na późniejszych relacjach między narodami. Marcin Ciszewski idzie zwykle o krok dalej. Nie ocenia, a jego wizja minionych czasów często różni się od tej jaką poznaliśmy w szkole. Dotychczas zetknąłem się tylko z cyklem „www” gdzie autor sprawnie żonglował losami polskiego batalionu na tle kluczowych dla naszej historii wydarzeniach. Batalionu, który niczym nowoczesny lotniskowiec USS "Nimitz" z filmu The Final Countdown (1980) Dona Taylora odnajduje się w zupełnie innej, a jednak znanej rzeczywistości. Wówczas, wspomniana seria Ciszewskiego wywarła na mnie ogromne wrażenie. Jak będzie w przypadku tej odosobnionej historii?
Lata dwudzieste XX wieku to czas powstania Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, a wraz z nim silna, zbrojna ekspansja, która przez kolejne dwie dekady zmieniła obraz Europy począwszy od Władywostoku aż po brzeg Oceanu Atlantyckiego. Apetyt jednak rośnie w miarę jedzenia i agresywna polityka ZSRS nie ogranicza się tylko do granic starego kontynentu. Najpotężniejsza w historii armada desantowa rusza ku brzegom Ameryki Północnej by ostatecznie podbić będące w gospodarczym kryzysie Stany Zjednoczone.
Z dużą ostrożnością podszedłem do tej książki, bądź nawet z lekką niechęcią o czym może świadczyć fakt, że od dwóch lat czekała na półce. Amerykanie? Polityka i wojna pomiędzy supermocarstwami? – pomyślałem. Jak już wcześniej zaznaczyłem, w swoim czasie przepadłem w cyklu „www” ale tam przecież główne skrzypce odgrywał nasz batalion jak i same wydarzenia były bardziej bliższe. Dzisiaj już wiem jak niepotrzebne były moje obawy.
Invictus, a raczej USS „George Washington” to największy pancernik jakikolwiek pływał po światowych wodach. Chluba Stanów Zjednoczonych i zarazem jedyna tarcza, pomijając okręty wspomagające, która ma uchronić Amerykę przed wrogim najeźdźcą. Jego dowódcą zostaje Frank Bratten – rzeczowy i oddany służbie admirał, który dzięki swoim bezpośrednim opiniom o losach armii nie zyskał wokół siebie zbyt wielu sympatyków, a dla zwierzchników był niczym bolesna ość w gardle.
To byłoby wszystko jeśli chodzi o główne założenia fabuły. Dalej… to istna wojenna poezja. Jej oblicze ukazane zostało na prawie wszystkich, równolegle, rozgrywających się frontach. Politycznej, gospodarczej, sferze wywiadu, kontrwywiadu oraz tej bezpośredniej. Walki na otwartych wodach, w jej głębinach oraz na bezkresnym niebie wśród samolotów zwiadowczych oraz tych wyposażonych w bomby i torpedy. Tak jak rozgrywa się walka na poszczególnych częściach frontu, zmienia się również punkt widzenia czytelnika. W celu wytropienia wrogich jednostek zerkamy z bohaterami na wyświetlacz radaru podczas całkowitej ciszy radiowej, a gdy już starcie przenosi się na bliższy dystans to obserwujemy je przez lornetkę, bulaj lub peryskop okrętu podwodnego. Płynne zmiany doskonale ukazują całość walk, które również pozwalają poznać ich zaplecze. Działanie maszynowni, poszczególnych obsad dział pancernika, stref zaopatrzenia, czy zespołu medycznego. Jest tego sporo, mimo to autor zadbał by czytelnik nie dostać szoku i przedstawia ten obraz prosto i na tyle zrozumiale, że sceny „pomiędzy” przebiegają sprawnie i czytelnie.
Jest i polski akcent. Nie ma co prawda batalionu, ale symboliczni żołnierze, którzy po stracie ojczyzny nie przestali walczyć o wolność. Trochę odmieniły się role nawiązując znowu do cyklu „www”. Tam Amerykanie pojawili się jaki nasi sprzymierzeńcy. Tutaj, to właśnie Polacy przyjmują to stanowisko i ramię w ramię robią to co potrafią najlepiej. Walczą, za sterami samolotów czy też na pływających jednostkach.
Na koniec chciałbym przytoczyć jeszcze jeden filmowy obraz, który nachalnie wciskał mi się podczas lektury. Dramat wojenny Misja Greyhound (2020) reżyserii Aarona Schneidera. Podobne emocje i gdyby w tym tonie zekranizować „Invictus” nie widzę innego, równie godnego aktora – Tom Hanks jako Frank Bratten pasowałby tu idealnie.
Podsumowując. „Invictus” to solidna dawka emocji, szeroki wachlarz działań zbrojnych, w której na próżno szukać gloryfikacji amerykańskich wartości w stylu hollywoodzkich filmów. Mimo, że fabuła prowadzona jest daleko od naszych granic, czuć polskiego ducha walki. Sama fabuła, jak najbardziej prawdopodobna. Może i nie wrócimy do tamtych czasów, choć znowu patrząc przez pryzmat „www” to nie byłbym do końca taki pewny. Mimo obaw, udało się. Przede mną ciągle pozostały cykle z Willhelmem Krügerem i Jakubem Tyszkiewiczem, ale póki co, zostaje to tylko w planach zakupowych.