Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "moja paam nowe", znaleziono 10

Matmo! Klątwo ty moja! Ty odbierasz zdrowie.
Ile cię trzeba wkuwać, ten tylko się dowie,
Kto cię oblał. Dziś trudność twą w całej ozdobie
Widzę i opłakuję, bo cierpię po tobie...
Obaj chłopcy zrobili kwaśne miny, kiedy usłyszeli, że będą razem spędzać czas po lekcjach. Michał nawet powiedział, że woli zły stopień z zachowania niż pracę w bibliotece u boku Maćka. Maciek tylko wzruszył ramionami.
- A ty co?- spytała go pani Czajka.
- Mnie tam korona z głowy nie spadnie, jak z nim popracuję. Ale może dlatego, że moja korona mocno siedzi. Ponadto wyznaję zasadę Sokratesa. Jak osioł mnie kopie, to nie reaguję, bo osioł jest osłem i trudno mieć do niego pretensje o ośle zachowanie.
Nie chcę się zestarzeć. Chcę zostać taka, jaka jestem. Nadal nie potrafię grać. naprawdę. Monty (Montgomery Clift) miał swoją urodę, ale kiedy ją stracił, wciąż był wielkim aktorem. A ja nie jestem. Nie będę się już oszukiwać. Kiedy przeminie moja twarz i przeminie moje ciało, będę nikim. nikim. znów całkiem nikim.
Otóż moja matka, przewidując nadejście przypadłości, właściwych jej latom, nalegała, bym się ożenił. Wiesz, jak wytrwałe bywają matki w takich przypadkach i jakie pokłady emocji mogą uruchomić. Dwa razy podpaliła mieszkanie, raz skoczyła w przepaść klatki schodowej, a wreszcie, gdy owe próby targnięcia się na własne życie zawiodły, poszła do zoo i rzuciła się do klatki z lwami, gdzie znajdowałaby się zapewne do tej pory, gdyby zwierzęta te nie zwróciły uwagi strażnika rozpaczliwym rykiem i gestykulacją.
Z blogu Pani Marty Grzebuły "Wyrwane z kontekstumyśli niepoukładane mojego autorstwa. “.Myśli to nie rafy koralowe, nie trzeba ich omijać.” “.Miłość jest jak kaktus. tylko czasem zakwita.” “.droga nazbyt prosta, bywa, że nie wiedzie do celu.” “. zapominamy, że miłość ma dwie twarze-twoją i moją.” “. samotność bywa ci darem, lecz czasem też bywa przekleństwem.” “.gdy mnie ciemność oplecie ramieniem, nie znajdę drogi, która wiedzie do ciebie-bądź mym światłem.” ."prowadź mnie moja Miłości, przez wszystkie życia doliny, bo tylko ty możesz zawsze, wybaczyć mi wszystkie winy."
Rozbawiło mnie wspomnienie, które skojarzyło mi się z utyskiwaniem mej sąsiadki. Otóż moja prababka opowiedziała mi kiedyś, że jej babka przekazała jej pewien humorystyczny epizod: Na pierwszym zebraniu w szkole syna dowiedziała się, iż jego klasa poddana zostanie eksperymentowi rozpoczęcia nauki czytania i pisania od całych zdań. Jak się później okazało ów nowatorski pomysł polegał na tym, że rodzice sami musieli uczyć dzieci poszczególnych liter i składania ich w całe wyrazy, dzięki czemu eksperyment powiódł się, a jego autorka uzyskała habilitację. Mój spontaniczny śmiech spowodowało przypomnienie sobie pierwszego zdania, od którego to biedne dziecko zaczęło naukę, a które zostało przywołane w mej pamięci wybrzydzaniem siedzącej obok mnie kobiety. Brzmiało ono: „Lenin jest wiecznie żywy.”
Nie mogę odnaleźć Boga w sobie, ani siebie w Nim, jeśli nie zdobędę się na odważne spojrzenie w twarz Temu, kim rzeczywiście jestem, z całą moją słabością i nie przyjmę innych takich, jacy są — z wszystkimi ich ograniczeniami. Odpowiedź religii nie jest naprawdę religijna, jeżeli nie odpowiada rzeczywistości; ucieczka jest rozwiązaniem podyktowanym przez zabobon.
[...]
Istnieje jednak duchowy egoizm, który potrafi zatruć nawet dobry uczynek dawania czegoś innym. Dobra duchowe są cenniejsze od materialnych i moja samolubna miłość może także znaleźć wyraz w pozbywaniu się dóbr doczesnych na użytek bliźniego. Jeżeli mój dar zmierza do przywiązania go do siebie; nałożenia na niego długu wdzięczności lub wywarcia duchowej tyranii na jego duszę, to okazując mu miłość, w rzeczywistości kocham jedynie siebie samego. Jest to nawet większy i bardziej przewrotny rodzaj egoizmu, gdyż handluje nie ciałem i krwią, ale duszami innych ludzi.
[...]
Jest więc rzeczą największej wagi, żebyśmy zgodzili się żyć nie dla siebie — tylko dla innych ludzi. Jeżeli to zrobimy, to przede wszystkim będziemy umieli spojrzeć w twarz naszym możliwościom i zgodzić się na ich granice. Dopóki się skrycie uwielbiamy, nasze braki nie przestają nas dręczyć poczuciem rzekomego upośledzenia. Ale kiedy zaczniemy żyć dla innych, przekonujemy się stopniowo, że nikt nie spodziewa się po nas, żebyśmy byli "jako bogowie". Zobaczymy, że — tak jak wszyscy — mamy naturę ludzką, a więc jej słabości i braki, i że te nasze ograniczenia grają bardzo ważną rolę w naszym życiu. Bo właśnie z powodu nich potrzebujemy innych ludzi, a oni nas. Nic wszyscy mamy te same słabe strony, zastępujemy się więc i dopełniamy wzajemnie, każdy z nas dając właśnie to, czego brakuje drugiemu.
Poczułam się bardzo zmęczona. Powoli, czepiając się poręczy łóżek, noga za nogą powlokłam się na swoje legowisko. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej wyzdrowieć. Kobieta obok zachrypiała głosem pełnym zazdrości:
– Jaka ty musisz być szczęśliwa. Twoje dzieci żyją, a ja nie mam nikogo. Nikt już nie przyjdzie do mnie pod okno i nie zawoła: „Mamusia!”. Moich zasypało w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w zbombardowanej kamienicy. Nikt nie przeżył z naszej rodziny. Nikt oprócz mnie, bo w tym dniu pojechałam do brata za miasto. Powiedz mi, gdzie wtedy był Bóg. Niebo jest puste – stwierdziła z goryczą. – Po stokroć wolałabym zginąć z mężem i dziećmi, niż zostać sama.
Wzruszyła ramionami.
– Ten doktor próbuje mnie leczyć, ale po co? Żebym zechciała żyć, powinien mi wyciąć skalpelem mózg. Nikt mnie nie rozumie – powiedziała nagle złym głosem. – Ty też nie.
Zaczęła kiwać się w łóżku w przód i w tył jak opuszczone dziecko w sierocińcu. Poręcz jej łóżka miarowo uderzała o ścianę, osypując tynk. W tej szpitalnej ciszy dudniący odgłos z każdą chwilą wydawał się potęgować.
Przybiegła pielęgniarka. Ta sama ruda co przedtem. Zaczęła do niej przemawiać słodkim głosem, jak do dziecka:
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na miłość boską nie chybocz tak tym łóżkiem, bo narobisz sobie siniaków.
Kobieta nagle znieruchomiała. Popatrzyła na nią obłąkanym wzrokiem i krzyknęła:
– Zostawcie mnie w spokoju! Nikt z was nie może wiedzieć, co czuję! Nic już nie będzie takie jak przed wojną. Same się przekonacie! – dodała ostrym tonem.
Zabrzmiało to złowieszczo.
– Chcę zostać sama – wymamrotała niewyraźnie, bardziej do siebie niż do nas.
Odwróciła się i zwinęła w kłębek jak embrion. Siostra otuliła ją kocem. Dała mi sygnał oczami, żebym się nie odzywała i poszła do swoich zajęć. Odtąd ja i kobieta obok leżałyśmy w ciszy.
Nagle niepokój złapał mnie szponem za gardło. Intuicja mówiła mi, że dzieje się coś strasznego. Przekonywałam sama siebie, że to tylko nerwy, ale mój trzeci zmysł ostrzegał, że nieszczęście jest na wyciągnięcie ręki. Strach nieprzerwanie narastał.
Czas pokazał, że mój niepokój był jak najbardziej zasadny. Właśnie moje dzieci trafiły w sam środek obławy. Tuż przy szpitalu niemieckie kordony zamknęły spory odcinek ulicy. Moje dzieci znalazły się w epicentrum kotła. To była duża akcja. Brali w niej udział wszyscy: gestapo, członkowie Waffen-SS, żołnierze Wehrmachtu, a nawet młodzież z Hitlerjugend.
Henia z Mieczkiem już dawno nauczyli się rozpoznawać te wszystkie mundury. Gdy rozpoczęło się polowanie, stali spłoszeni pod murem odrapanej kamienicy i nie mogli zrobić kroku. Bali się jak nigdy dotąd. Mieczek co prawda trochę mniej, bo był zaprawiony w bojach, ale i tak był strwożony do granic.
Jak Seweryna rąbała korzenie drzew, a on stał na czatach, to wtedy też się bał, ale inaczej niż teraz. Tam był na swoim terenie. Teraz było inaczej. Nie wiedział, gdzie jest. Nie znał drogi ucieczki. U siebie znał wszystkie przesmyki i obluzowane sztachety, przez które mogło się przecisnąć tylko dziecko. Tam w Skolimowie nie mogliby go zaskoczyć. Już nieraz próbowali, ale zawsze udawało im się wymknąć.
Rozejrzał się wokół. Nigdy nie lubił tego miasta. Brama tuż obok była zamknięta. Jakaś starsza kobieta zdzierała sobie paznokcie do krwi, próbując wydrapać zamek. Jęczała przy tym płaczliwie jak kotka. Przed nimi stanęły odkryte ciężarówki, do których zaczęto upychać ludzi. Nie było szans na ucieczkę. Wszędzie były psy, a one przecież dogonią każdego. Wiedział, że wytresowali je do zagryzania. Był na siebie zły, że nie przewidział tej zasadzki i nie ochronił siostry. Prawdziwy mężczyzna by tak nie dał się zaskoczyć!
Przed ich oczami, jak w rzymskim amfiteatrze, rozgrywały się mrożące krew w żyłach sceny. Właśnie rozdzielano jakąś rodzinę, nie zważając na protesty ojca, krzyki matki i płacz małej dziewczynki w różowej sukience. Wszyscy byli elegancko ubrani. Chyba ta łapanka zaskoczyła ich w drodze na jakieś przyjęcie, bo nieśli ze sobą spory bukiet dalii. W pewnej chwili jeden z hitlerowców jak w amoku doskoczył do mężczyzny i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. A potem powolnym ruchem wyciągnął broń, spokojnie przytknął lufę do jego czoła i strzelił. Krew i odłamki kości rozprysnęły się daleko na boki. Dziewczynka rzuciła się z płaczem do trupa taty. Padł drugi strzał.
Henia z Mieczkiem stali jak sparaliżowani. Esesman spojrzał na nich i z wolna zaczął zbliżać się w ich kierunku. Nie schował broni. „No to już po nas” – pomyślała Henia i przestała oddychać. Czuła, że pełne paniki serce uderza jak młotem. Więc to tak niewiele trzeba, żeby umrzeć? Wystarczy tylko znaleźć się nie o tej porze i nie na takiej ulicy? Szkoda, że nie zobaczy już matki. Zamknęła oczy.
Nagle z oddali usłyszeli wołanie:
– Lotar, kommen auf Hilfe6.
Właśnie nadjechał tramwaj i gestapowiec chciał go wyczyścić z ludzi.
– Lotar, schneller7.
Esesman nie zwracał jednak na niego uwagi i powoli podszedł do dzieci. Podniósł lufą brodę Heni. Otworzyła oczy i zobaczyła na sobie skupiony wzrok tamtego. Miał rozwodnione blade oczy i prawie nie było widać tęczówek. Zobaczyła tam samo zło. Panika nie pozwalała jej odwrócić głowy, choć bardzo tego chciała.
Wyczuł jej strach. Był tak namacalny, że można go było kroić nożem. Z zadowolenia pokraśniał. Lubił napawać się cudzym strachem. Wahał się, co ma zrobić.
– Lotar! Hilfe!
Naprędce ocenił mizeraki pod względem rasy. Uznał, że mogą żyć. Mieli jasne włosy. Odwrócił się zatem i dołączył do sfory.
Henia zaczęła oddychać. Przyglądała się, jak wygarniali ludzi z tramwaju, bijąc kolbami karabinów po plecach. Ustawiali ich twarzami do muru z rękami podniesionymi do góry. Potem była pobieżna rewizja i zapędzenie na platformę ciężarówki. A powietrze cięły dzikie wrzaski.
– Los, los, aber schnell, verfluchte polnische Schweine8.
Pomyślała, że pewnie zabierają ich na Pawiak albo na Szucha. Jej już nigdzie nie muszą brać. Nie muszą mordować. I tak nie ma w niej życia.
– Mam tego dość – syknęła nagle buntowniczo. – Niech mnie rozwalą od razu, teraz i tutaj.
– Spokojnie – wystękał Mieczek cichutko. – Jest okupacja, jeszcze zdążą nas zabić. Nie tu, to gdzie indziej.
W tym samym momencie jakiś młody chłopak odepchnął Niemca i zaczął uciekać. Jego długie nogi w brązowych oficerkach miarowo odbijały się od szarego bruku. Otworzyli do niego ogień bez ostrzeżenia. On też wyciągnął spod marynarki automat i zaczął do nich strzelać na odlew. Kule rykoszetem zaczęły tańczyć po murach. Strzelanina nie trwała długo, bo skosili go serią karabinu maszynowego.
Gdy padł, Henia pomyślała, że jego rozpięta marynarka rozłożyła się na boki jak skrzydła anioła. Była blada jak ściana. Mieczek też patrzył na ciało jak zahipnotyzowany. Jego oczy zamieniły się w szklane paciorki. Nie mógł nimi poruszać na boki. Kałuża krwi rozlewała się coraz dalej i dalej. „Ile jej człowiek w sobie ma” – myślał zafrapowany.
Zdarzenia następowały lawinowo. Akcja była szybka. Teraz wygarniano ludzi z pobliskiego sklepiku i małej kawiarenki. Zbyt opieszałych bito lub zabijano na miejscu. W tej łapance nie honorowano żadnych zaświadczeń. Puścili tylko jednego mężczyznę, który wymachując jakimś dokumentem, głośno krzyczał: – Kriegswichtige Betriebe9.
– Co jest? – spytał Mieczek scenicznym szeptem.
Nie odezwała się, więc ponowił pytanie:
– No mów, co to znaczy? – Z natury był dociekliwy.
– Pracuje dla wojska – wyjaśniła mu krótko. – Jest im potrzebny.
A potem ulica ucichła i zrobiło się pusto. Jazgot i krzyki ustały. Odjechali tak nagle, jak nagle się pojawili. Rozwiali się niczym zjawy. Na ulicy zostali tylko oni. Nie było już tych czarnych duchów z trupimi czaszkami.
Stali przytuleni do siebie, kurczowo trzymając się za ręce. Jedyni pozostawieni samymi sobie z całego tłumu.
– Dlaczego nas nie zabrali? – spytała zdziwiona Henia. – A może to się wcale nie wydarzyło?
– Wydarzyło się – potwierdził Mieczek zapatrzony w kałużę krwi, stygnące ciało chłopaka i zgruchmiony bukiet dalii.
Powoli na ulicę zaczęli wychodzić ludzie. Otwierano z chrzęstem zasuwy bram. Nadjechały ryksze i zaczęły przejeżdżać wypełnione po brzegi tramwaje. Zrobiło się gwarno. Życie zaczynało tętnić swoim zwykłym okupacyjnym rytmem. Przechodnie mijali ich, jakby nic się nie wydarzyło.
A oni nadal stali jak sparaliżowani. Niezdolni do wykonania ruchu, jakby mieli nogi przymocowane do trotuaru. Ciągle w tym samym miejscu, w półcieniu pod wielkim balkonem. Jakaś kobieta litościwie otworzyła okno i do nich krzyknęła: – Dzieci, idźcie do domu.
W końcu Mieczek odważył się zrobić pierwszy krok, a potem następny, a później oboje ruszyli w kierunku pociągu coraz szybciej i szybciej, aż puścili się biegiem. Wiatr rozwiewał mu włosy, a jej porywał warkocze. Biegnąc, rozglądali się dookoła. Nie chcieli już spotkać tych czarnych diabłów.
Jak wpadli na peron, poczuli się odrobinę bezpieczniej. O dziwo, nie było psów i żandarmów. Pociąg przyjechał szybko. W przedziale Mieczek wysapał zdyszanym głosem:
– Dobrze, że z mamą jest coraz lepiej. – Na czole lśniły mu krople potu.
Henia pokiwała głową bez słów. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego dnia i tych drapieżnych wpatrzonych w siebie hitlerowskich oczu. Miała nadzieję, że się jej nie przyśnią. Byłby to najgorszy z możliwych koszmarów.
Sewastopol i Wilno Rząd węgierski oznajmił, że w sporze o Krym „nie jest stroną”. Podpisuję się pod tym stanowiskiem, mnie także jest obojętne, czy Krym będzie należał do Rosji, Ukrainy, czy po dwóch wiekach wróci do Turcji. Polscy politycy i dziennikarze fanatycznie obstają przy Krymie ukraińskim i planują wielkie zakupy wszelkiego rodzaju broni u Amerykanów, aby mieć czym w razie czego wspierać Ukrainę w wojnie z Rosją. Najgłośniej też ze wszystkich ludzi na świecie nawołują do obłożenia Rosji najsurowszymi sankcjami. Premier Tusk podobno przez pół godziny rozmawiał w tej bardzo nam, Polakom, doskwierającej sprawie z premierem Chin, ale ani słówkiem nie zdradził, co wskórał. A nie mówiłem, że olimpiady w Pekinie nie należało bojkotować? Wielu się głowi, do czego można porównać zajęcie Krymu przez Rosję. Czy to był Anschluss, jak powszechnie piszą gazety niemieckie? Nie bardzo ten półwysep przypomina Austrię, która już przed Anschlussem przestała być niemal starożytnym cesarstwem niemieckim, z którego pozostała wielka głowa ze śladami dawnej wspaniałości, ale osadzona już tylko na karłowatym tułowiu i poszukująca rozwiązania swoich problemów w połączeniu się z wielkimi Niemcami, do czego w końcu dochodzi w najgorszym momencie i pod absolutnie najgorszym z możliwych przywództwem. Inni porównują Krym do Kosowa, oderwanego siłą od Serbii i zamienionego przez Amerykanów w niepodległe państwo. Oczywiste, że Kosowo jest i będzie kuszącym precedensem dla wszelkich secesjonistów, pragnących utworzyć własne państwo kosztem – że się tak po staropolsku wyrażę – macierzy, ale prędko mówiący demagodzy zaraz dodają, że kosowscy Albańczycy doszli do celu po trupach Serbów, co jest podobno najlepszą legitymizacją, a na Krymie nikt nie zginął. Na kosowski precedens lepiej się nie powoływać z innego powodu. Krymczanie ogłosili niepodległość – prawo narodów do samostanowienia im przysługuje jak innym – tylko na chwilę, a ich prawdziwym celem było przyłączenie się do Rosji. Nikt na Krymie nie zginął, ale już wkrótce mogłoby być inaczej. Słyszymy od Julii Tymoszenko, że „kacapów” na Ukrainie należy unicestwić atomem. To nam trochę wyjaśnia, dlaczego i z ogłoszeniem niepodległości, i z przyłączeniem się do Rosji krymscy Rosjanie tak się śpieszyli. Bazomania Od kilkunastu lat widzę, że najważniejszym celem polskiej dyplomacji jest wprowadzenie amerykańskich baz wojskowych, przynajmniej jednej solidnej i stałej bazy. Rodzaj broni jest sprawą drugorzędną, chodzi o to, żeby tu byli realni, żywi żołnierze amerykańscy. Nie wyjaśnia się narodowi, dlaczego ustanowienie tych baz jest takie ważne, skoro znikąd nie grozi nam niebezpieczeństwo. Przez te kilkanaście czy 25 lat nic nam nie groziło, ale teraz, gdy Rosjanie przyłączyli Krym, żadne wyjaśnienie nie jest potrzebne, wszystko bowiem jasne: Rosja i nas może chcieć przyłączyć. I tu następuje opis świata, z którego wynika, że Krym, Donbas to tylko początek podboju Europy i świata, jaki planują na Kremlu. Żeby ktoś nie pomyślał, że robię tu sobie retoryczne drwinki z poważnej sprawy, przytoczę na dowód parę zdań streszczających wspomniany opis świata. „Zachód musi być przygotowany na wszelkie scenariusze i na użycie wszelkich narzędzi, które zniechęcą Rosję do zmieniania mapy świata. Nie zniknęło zagrożenie dla suwerenności Litwy, Łotwy i Estonii. Nie zmniejszyły się rosyjskie apetyty na zniewolenie Gruzji, Mołdowy, Kazachstanu. Nie zniknęło zagrożenie dla krajów Europy Środkowej, w tym Polski. To wyzwania dla całego świata, nie tylko dla Unii, NATO czy Waszyngtonu” („Rzeczpospolita”, 11.06.2015). Taka treść w przeróżnych odmianach stylistycznych przepełnia polskie media i konferencje politologiczne. Rosja stara się zachować wpływy w bliskiej zagranicy, co jest zrozumiałe, i z tego polscy specjaliści od spraw wschodnich i politycy wyprowadzają wniosek, że chce ona podbić Polskę, Europę, świat. Czy usilne zabiegi rządu o ustanowienie amerykańskich baz nie mają innego uzasadnienia lub przyczyny niż takie brednie? Bazy wojskowe obcego, potężnego mocarstwa, niezależnie od tego, czy zostały nam narzucone, czy sprowadzone na nasze usilne prośby, nie są dowodem naszej niepodległości. Przeciwnie, w tym wypadku świadczą, że na niepodległość nas nie stać. W Polsce niepodległość stoi na najwyższym podium wartości patriotycznych, w czym nie jesteśmy wyjątkiem, ale z pewnością przesadzamy, rozpatrując dzieje narodowe we wszystkich ich wymiarach – kulturalnym, gospodarczym, moralnym, a nawet religijnym – z punktu widzenia niepodległości. I oto teraz, gdy ta niepodległość wreszcie nastała, czyni się wysiłki, aby ją ograniczyć. Zależności od USA ja się nie boję. Znajdują się daleko i mają taką metodę panowania nad narodami od nich zależnymi, że nie wtrącają się do wszystkiego; twardo – są niesamowicie skuteczne – kontrolują punkty strategiczne, dla wielu może niewidoczne, resztę puszczają na żywioł, w czym są przeciwieństwem panowania rosyjskiego, które lubuje się w rządzeniu szczegółami i przez to jest takie uciążliwe. Rozpowszechniony dowcip w krajach mających kłopoty: Co zrobić? Wydać wojnę Ameryce i przegrać. Moje zmartwienie polega na tym, że sprowadzanie baz amerykańskich nie zostało postanowione po rozważeniu położenia narodowego, wszelkich za i wszelkich przeciw, lecz było psychologicznym musem, wynikiem działania mimetycznego, skutkiem instynktu naśladowczego. Przypomnijmy sobie, jak to było. Istniał Wolny Świat, demokratyczny i kapitalistyczny, w którym istniały amerykańskie bazy, i Polacy mieli głębokie przekonanie, że ich właściwe, należne im miejsce jest w Wolnym Świecie. Przyjęli w sposób niejako naturalny panujące tam główne instytucje i zasady ustrojowe, podzielili się na wiele partii, wprowadzili dość uczciwe wybory, zlikwidowali cenzurę starego typu, wojsku nadali cywilnego ministra, wartość pieniędzy będących w obiegu zrównali z wartością towarów do sprzedania, czym szybko zapełnili półki sklepowe, i wiele innych jeszcze cech krajów Wolnego Świata słusznie zaczęli naśladować. Czuli mimo to, że czegoś im jeszcze brakuje. Kraje demokratyczne trwale im się skojarzyły z bazami US Army i dopóki takich baz nie będzie na naszej ziemi, Polacy będą się uważać za demokratyczny kraj drugiej kategorii. A bardzo nie lubimy drugiej kategorii. Źródło polskiej bazomanii jest irracjonalne, ale skutek jest jak najbardziej racjonalny. Amerykanie mają swoją koncepcję radzenia sobie z Rosją, utrzymywania jej w stanie strategicznej słabości, a ich nieukrywana praktyka polega między innymi na otaczaniu tego regionalnego mocarstwa bazami wojskowymi, żeby mu się nie zachciało być mocarstwem ponadregionalnym. W tym punkcie zbiegają się strategiczne interesy amerykańskie z bazomanią polskich rządów wywodzących się z ruchu solidarnościowego. Spojrzenie na Wschód Odstawiania Rosji jako kraju wrogiego, agresywnego i zbójeckiego, że aby przyciągnąć ich uwagę do tematu, trzeba z wielkim nagłośnieniem powiedzieć, że Polska jest od 1939 r. ofiarą rosyjskiego terroryzmu państwowego, że katastrofa smoleńska była aktem tego terroryzmu, podobnie jak wojna z Gruzją i konflikt na Ukrainie, i trzeba jeszcze dodać, że fale emigrantów destabilizujące kontynent europejski są także spowodowane rosyjskim terroryzmem państwowym. To właśnie wygłosił najważniejszy minister polskiego rządu, będący też drugą osobą w hierarchii partii rządzącej. A może pierwszą, to nie jest jasne. Czym się różni ta wypowiedź od wizji Rosji, jaką przedstawiają od lat 20 polskie media oraz występujący w nich pracownicy „naukowi” najrozmaitszych instytutów do spraw wschodnich z Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia włącznie? Owi „badacze” Wschodu muszą dla przyzwoitości naśladować styl rzeczowego opisu, podczas gdy minister rządzący wojskiem nie musi nikogo się wstydzić, może dać nieskrępowany wyraz swojej osobowości i daje. Nasi wschodni sąsiedzi – podobnie jak zachodni z innych względów – muszą znajdować się w kręgu naszego żywego zainteresowania, co znaczy, że powinniśmy znać fakty, wiedzieć, co się naprawdę dzieje w Rosji i na Ukrainie. Nie wiemy tego jednak. Zarówno funkcjonariusze instytutów do spraw wschodnich, jak też dziennikarze dobierają tylko ilustracje do prawdy kanonicznej, ustanowionej ćwierć wieku temu: Rosja jest z natury imperialistyczna, zaledwie się rozpadła, już znowu myśli tylko o tym, jak się odbudować w granicach radzieckich i przywłaszczyć sobie znowu utracone strefy wpływów. Najlepszy dowód na „terrorystyczną” naturę Rosji to zabór Krymu, skądinąd rosyjskiego.
Wielka narodowa tragedia
Z prof. Janem Ciechanowskim rozmawia Paweł Dybicz
Powstanie warszawskie było wielką klęską polityczną i militarną, bo ani o jeden dzień nie skróciło okupacji niemieckiej
– Panie profesorze, czy 1 sierpnia to dzień świętowania, czy też raczej dzień żałoby narodowej?
– Jedno i drugie. Oczywiście 1 sierpnia to okazja do uhonorowania i upamiętnienia dziesiątków tysięcy młodych, którzy poderwali się do niepodległościowego zrywu, podkreślenia ich poświęcenia i patriotyzmu, ale 1 sierpnia jest też dniem żałoby. W wyniku powstania warszawskiego zginęło przecież około 200 tys. Polaków. Zginął kwiat naszej stołecznej młodzieży, której nam tak bardzo później brakowało. Została zniszczona jedna z większych stolic europejskich, a jej mieszkańcy zostali wyrzuceni ze swoich domostw, wielu warszawiaków wywieziono do obozów koncentracyjnych. Niemcy stłumili powstanie kosztem 1570 zabitych i 9 tys. rannych, czyli na jednego Niemca przypadało ponad 100 zabitych Polaków. Takiej katastrofy nie przeżyła żadna europejska stolica od najazdu Hunów na Rzym. Został rozbity ośrodek życia narodowego, politycznego, społecznego i kulturalnego. Od upadku powstania rozpoczął się rozkład polskiego państwa podziemnego i Armii Krajowej. Powstanie warszawskie było wielką klęską polityczną, wielką klęska militarną, bo ani o jeden dzień nie skróciło okupacji niemieckiej.
– Czy musiało do niego dojść? Czytelnik, zwłaszcza młody, który po raz pierwszy zetknie się z pana książką, będzie zaskoczony tezą, że stanowiliście karne wojsko, które nie pozwoliłoby sobie na żadne samowolki. Tymczasem niemalże wszędzie słyszy, że gdyby dowództwo nie wydało rozkazu do boju, powstanie i tak by wybuchło, bo wśród podziemnych żołnierzy panowały bojowe nastroje.
– Ten mit, że powstanie wybuchło na skutek parcia do niego młodocianych żołnierzy, powstał już w czasie w powstania warszawskiego. Wymyślił go szef II Oddziału (wywiadu) Komendy Głównej AK płk Kazimierz Iranek-Osmecki. Oczywiście my chcieliśmy się bić, ale nawet jako żółtodzioby wiedzieliśmy, że nie mamy odpowiednich sił i należytego uzbrojenia. Proszę pamiętać, że były dwie mobilizacje. W czasie pierwszej, kiedy zobaczyliśmy, że na 170 ludzi mamy tylko trzy karabiny, siedem pistoletów i 40 granatów, a mamy nacierać na Dom Akademiczek, a później na Sejm, zrozumieliśmy, że nie mamy szans w nierównym boju.
1 sierpnia byłem łącznikiem dowódcy mojej kompanii, por. Zygmunta Sapuły „Zygmunta”. Od rana czekaliśmy na wiadomości, jakiś sygnał. W pewnym momencie przyszedł dowódca zgrupowania, kpt. Teofil Budzanowski „Tum”, i już od drzwi zaczął mówić: „Godzina W, godzina 17, nacieracie całą kompanią. Na Sejm i Dom Akademiczek”. I wtedy por. „Zygmunt” powiedział: „Przecież ja nie mam czym nacierać, nie mogę nacierać kompanią, bo mam siedem pistoletów, trzy karabiny i 40 granatów. Będę nacierał grupą szturmową”. I wtedy kapitan „Tum” powiedział: „A ja mam scyzoryk. Szczęść Boże”. W tym momencie zrozumiałem, że szykuje się jakieś nieszczęście, bo jak można nacierać na Sejm, który był obsadzony przez dobrze uzbrojony batalion?
© 2007 - 2024 nakanapie.pl