Artysta, który historie opowiada równie dobrze słowem, jak i pędzlem. Zabiera czytelników – małych i tych większych – w niesamowite podróże. Z przyjemnością przedstawimy – Roch Urbaniak i „Zaklinacz tygrysów”.
Kilka dni temu miała miejsce premiera „Zaklinacza tygrysów”. To zawsze wyjątkowe wydarzenie dla artysty, ale i moment wystawienia swojego dzieła na ewentualną krytykę. Jakie emocje towarzyszyły Panu podczas tej premiery? Czy to już uczucia oswojone?
Charakter mojej pracy, bycia malarzem, nierozłącznie wiąże się z koniecznością konfrontowania tego co tworzę z odbiorcą. Jestem więc do tego dość przyzwyczajony. Co nie zmienia faktu, że w malarstwie mam dużo większe doświadczenie i jestem bardziej pewny swoich kompetencji. „Zaklinacz Tygrysów” to moja trzecia książka, ale pierwsza, która jest dłuższą formą. Poprzednie dwie z serii Papiernik były zbiorami opowiadań, bajek, nad którymi można było dużo łatwiej zapanować. Były krótkie, można je było zbudować wokół jakiegoś pojedynczego pomysłu albo anegdoty, ich fabuły prowadziły w lini prostej od A do Z. Tutaj sprawa była bardziej skomplikowana, bo było więcej „sznurków”, które trzeba było utrzymać i nie poplątać. Na szczęście miałem okazję współpracować ze świetnymi redaktorkami, po których uwagach i korektach wiedziałem, że książka, którą wydajemy, ma sens i „działa”. Dlatego premierze towarzyszyła oczywiście radość i ekscytacja, ale nie niepokój.
Powiedział Pan kiedyś, że jest świadom pewnych niedociągnięć w sferze pisania. Czy wydawanie kolejnych książek i pozytywny ich odbiór przez czytelników, zmienia ten punkt widzenia?
Nie. Nie umiem o sobie myśleć jako o pisarzu. Jestem malarzem, na tym się znam, o tym mogę rozmawiać, a jeżeli ktoś zapyta, to dawać rady itd. W kwestiach pisarskich nie odważyłbym się. Jestem opowiadaczem, lubię wymyślać historie, a potem, najlepiej jak potrafię, przekazywać innym. Jeżeli się udaje, a odbiorca ma z tego frajdę to odniosłem sukces. Ale zdaję sobie sprawę, że w kwestiach literackich nie korzystam z narzędzi, które świadomie wybieram, tylko z tych, które mam dostępne. Staram się o tym nie zapominać, bo kiedy siedzisz nad książką, a nie masz doświadczenia w pisaniu, to czasami, przynajmniej ja tak mam, łatwo wpaść w samozachwyt. „No, napisałem i to jest całkiem dobre. A w zasadzie to świetne. Bo napisałem. Są litery, słowa i nawet zdania, które mają sens. No duma.” To pewnie trochę jak przy pierwszych próbach malowania martwej natury przez kogoś, kto wcześniej nie trzymał pędzla w ręku. Koślawe plamy i kształty bardzo często powiesi sobie na ścianie i będzie pokazywał bliskim, a ci będa go klepać po plecach w duchu „bardzo ładnie, brawo”. Dlatego powtarzanie sobie, że nie jest się pisarzem pomaga. Łatwiej zaufać opinii osoby redagującej tekst, albo czytającej pierwsze jego wersje. Jak mówią, że coś jest nie tak, to pewnie to oni mają rację i warto przemyśleć sprawę. Może kiedyś zmienię to nastawienie. Ale do tego daleka droga.
Maluje Pan genialnie. Od pana obrazów nie można oderwać oczu. Nie obawiał się Pan porównań między obrazami i książkami? W której dziedzinie wyraża Pan więcej i lepiej?
Nie boję się porównań, bo to dwie zupełnie różne rzeczy. Zresztą książki są tak naprawdę uzupełnieniem malarstwa. Bez niego, jako bazy, by nie powstały. Tak było w stu procentach przy okazji pierwszego „Papiernika”, w którym opowiadania były rodzajem odpowiedzi na pytanie, o czym może być dany obraz. W drugiej książce, „Targowisku Opowieści”, punkt wyjścia był podobny, choć potem część obrazów została namalowana już po napisaniu tekstów, żeby je zilustrować. W „Zaklinaczu Tygrysów” obrazy i historia powstawały w zasadzie równocześnie i to był dla mnie bardzo ciekawy, bo nowy, proces. Niemniej, jeżeli ktoś miałby potrzebę podzielić się opinią, że obrazy są spoko, ale reszta to grafomania, to nie będę się kłócił. Każdy ma prawo do opinii.
„Papiernik” jest zbiorem opowiadań, a tu mamy już powieść. Skąd zmiana formy?
Wynika to z chęci zmierzenia się z czymś większym. Na pewnym etapie „Zaklinacz Tygrysów” też miał być zbiorem krótkich opowiadań, ale uświadomiłem sobie, że może warto coś zmienić i nie powielać schematu. Pozwoliłem więc tej historii narastać, łączyłem luźne pomysły i motywy w jedno, a potem ugniatałem, aż trafiły na swoje miejsce i stworzyły spójną całość.
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że malując, nie do końca Pan wie, jaką historię opowie malowany obraz, że wszystko się dzieje kiedy Pan tworzy. Czy tak samo jest z pisaniem?
W moim wypadku jeszcze bardziej. Przykładowo, zaczynając pracę nad „Zaklinaczem Tygrysów” wiedziałem, że chciałbym opowiedzieć historię o tygrysie, który się zgubił. I o tym, jak próbuje wrócić do domu. To miała być krótka, prosta książka dla małych dzieci. Ale z czasem wokół tego pomysłu pojawiły się obrazy, które otworzyły nowe furtki i postawiły nowe pytania. A co to za miejsce na tym obrazie? A co tam się dzieje? A to może niech bohaterowie tutaj trafią. Ale po co? Może niech spotkają tego stwora, który jest na tym innym obrazie? Ale kim on będzie? I tak dalej. I nagle okazało się, że mam w głowie zbieraninę pomysłów i widoków, z których wyłania się nie krótka bajka dla maluchów, tylko mini powieść z różnymi bohaterami, tajemnicą, wątkiem ekologicznym, kwestią przebaczenia i empatii. Zrobiło się poważnie. I nie było już odwrotu, bajka o zgubionym tygrysie zmieniła się w coś innego. Z tych swobodnie dryfujących scen i fragmentów trzeba było teraz tylko złożyć jedną, spójną całość.
A co powstaje najpierw? Czy pisząc rodzi się pomysł do ilustracji czy odwrotnie?
Zazwyczaj najpierw jest obraz. W trakcie malowania pojawiają się pytania na temat tego, co jest na obrazie. I do czego to może prowadzić. Choć czasami najpierw jest pomysł, i wtedy obraz jest malowany tak, żeby go jak najlepiej zilustrować. A jeszcze kiedy indziej jest pomysł na historię, jest obraz, każdy powstał osobno i bez wiedzy o sobie nawzajem, a okazuje się, że jak się je razem zestawi, to tworzą jakąś nową opowieść, którą trzeba rozwinąć. Nie ma na to reguły.
Fascynują Pana podróże. Które z odwiedzonych miejsc wywarło na Panu najsilniejsze wrażenie? Czy miało to odbicie w Pana twórczości?
Podróżowanie jest dla mnie najmocniejszą forma inspiracji. Głównie dlatego, że podczas podróży, podczas oderwania od rutyny dnia codziennego, łatwo wprowadzić się w stan, w którym nowe miejsce wydaje się bardziej magiczne, niż jest w rzeczywistości. Jesteśmy tam przejazdem, wpadamy, robimy zdjęcia, coś jemy, kupujemy i jedziemy dalej. Ale jeżeli zatrzymamy się na chwilę i zastanowimy nad tym jakie mity, jakie legendy są związane z tym miejscem, jakie emocje w nas wzbudza, zwłaszcza jeżeli pojawiło się wcześniej w literaturze, filmie albo grach komputerowych, wtedy mamy coś, z czego można czerpać. Bo będąc we wrześniu w Katmandu, można trafić na festiwal Indra Jatra, podczas którego całe miasto chodzi przez kilka dni naprute lokalnym samogonem, panuje pocieszny choć trochę niebezpieczny chaos, ludzie biegają w maskach lokalnych demonów, żeby straszyć dziewczyny, a na końcu w karnawałowym nastroju ulicami miasta ciągnie się wielopiętrowy drewniany wóz, w którym siedzi Kumari. Dziewczynka uważana za reinkarnację bogini Taledźu. Jeżeli jednak będziemy chcieli spojrzeć na to bardziej spod przymkniętych powiek, wprowadzić się w stan zawieszenia niewiary, domieszać do tego wszystkie kulturowe konteksty, to nagle znajdziemy się w środku starożytnego miasta Kantipur (stara nazwa Katmandu) stolicy mistycznego królestwa ukrytego gdzieś w majestatycznych Himalajach. W trakcie święta, kiedy bogowie i demony schodzą na ziemię, żeby ucztować ze śmiertelnikami. Dodajmy do tego zapach łojowych świeczek, girlandy z kwiatów nagietka, wszędobylskie małpy siedzące na ulicznych lampach oraz to, że nepalska bogini Taledźu to odpowiednik indyjskiej Durgi, wielorękiej niepokonanej Dewi i nagle spojrzenie tej dziewczynki, Kumari, siedzącej na wielopiętrowym wozie nabiera nowego groźnego wymiaru. I bum. Jest inspiracja. Na obraz, na opowiadanie. Co kto chce. Ale nie trzeba po nie jechać tak daleko jak Nepal, Kambodża czy Japonia. Równie owocnie można się tak „wkręcić” na Podlasiu wypatrując tańczących na łąkach południc, albo w Krakowie przed smoczą jamą. A że trochę to wszystko naciągane? No cóż, grunt że działa.
Kto jest pierwszym krytykiem Pana dzieł zarówno malarskich, jak i literackich?
Literackich — żona. Zawsze pytam ją o zdanie, potem najczęściej wkurzam się i nie mogę uwierzyć, że nie dojrzała geniuszu w tym, co napisałem, potem liczę do dziesięciu, idę na papierosa, wracam, czytam jeszcze raz to, co napisałem i rzucam „cholera, miałaś rację, dzięki”. To ten mechanizm opisany na początku naszej rozmowy. Znaj swoje miejsce i słuchaj innych, jak się na czymś nie znasz. A malarskich? No tutaj jest inaczej. Jak jest namalowane, to znaczy, że uznałem, że jest dobre, i jak ktoś ma inne zdanie to bardzo proszę, ale mojego to nie zmieni.
A czy Pan często sięgał po książkę jako dziecko? Czy były takie książki, które szczególnie zapadły Panu w pamięć?
Na to pytanie zawsze jest tylko jedna odpowiedź: „Dinotopia” Jamesa Gurneya. Polskie wydanie 1993 rok. Najpiękniej ilustrowana książka, jaką widziałem. Do tego opisująca z kronikarską precyzją świat, w którym żyją i wspólnie tworzą cywilizację, ludzie i dinozaury. Przypominam, w 1993 we wrześniu była też premiera Jurassic Park. A ja miałem niecałe 7 lat. To była jedna z tych kosmicznych koniunkcji, kiedy wszystko było na swoim miejscu. Ta książka, w tamtym momencie, miała większy wpływ na to, gdzie teraz jestem i czym się zajmuję, niż całe studia na ASP. A coś innego? Wciągnąłem chyba wszystkie książki z Gwiezdnych Wojen, które wydał u nas Amber między 1994 a 2005. Literackiego Nobla ani Bookera nikt tam z tych autorów raczej nie dostał. Ale to były Gwiezdne Wojny. I książki. Dużo książek. Więc „win win situation”.
Czytelnicy docenili w poprzednich książkach Pana wyobraźnię, wykreowane w historiach postacie jak i same historie. Książki wywarły na nich niesamowite wrażenie. „Zaklinacz Tygrysów” również zbiera pozytywne recenzje. Czy to dla Pana zachęta do dalszej twórczości literackiej?
Na pewno. Gdyby opinie były inne, ciężej by się było zmobilizować, żeby poświęcić czas i energię na napisanie czegoś kolejnego. Pewnie i tak w końcu bym to zrobił, ale nie z przekory, tylko dlatego, że tym wszystkim historiom trzeba dać jakoś wybrzmieć. To, że mam taką odskocznię, jaką jest możliwość napisania i wydania książki, jest naprawdę wielkim szczęściem.
Justyna Szulińska