Na początku było słowo. A słowo wstępem się stało, którego autorem Tomasz Kołodziejczak został. Słowo to było tak sugestywne i tak mocno potrzasnęło czytającą, że z nabożną czcią do czytania tego, co po wstępie nastąpiło, podeszła. I choć z niejednego pieca już chleb jadła, z niejednej książki słowo sczytywała, słowo wstępu zrobiło na niej tak wielkie wrażenie, że żądzą zapałała (która nabożną już nie była), by „Opowieści praskie” Tomasza Bochińskiego posiąść w okamgnieniu!
Tak oto zaczęła się moja kolejna przygoda z wypuszczoną przez Wydawnictwo Almaz książką.
Fanom literatury fantasy i science-fiction nie trzeba przybliżać sylwetki Tomasza Bochińskiego, autora „Opowieści praskich”. Tym mniej zorientowanym mogę powiedzieć, że autor debiutował ponad ćwierć wieku temu. W jego dorobku znajdują się liczne opowiadania, nowele i powieści. Najmłodsi czytelnicy z pewnością mieli okazję poznać jego „Pufcia”. Autor jest zdobywcą kilku prestiżowych nagród, w tym „Złotego kota” (2011 rok) za cykl o grabarzu Moncku. Zaskoczeniem zatem nie może być żadnym, że świeżutkie „Opowieści praskie” wpisane są w konwencję fantasy.
Zanim jednak przejdę do rzeczy, czyli chwalenia i ganienia samych opowiadań Bochińskiego, muszę wylać kilka pomyj na głowę Wydawcy, który nie zadbał o czytelnika. Zwłaszcza tego, który w wyniku najróżniejszych życiowych perturbacji stał się posiadaczem szkieł korekcyjnych i wady wzroku. Wielkość liter, które są składową każdego przecież opowiadania, woła o pomstę do nieba! A Najwyższy w niebiesiech pomimo iż widzi, nie grzmi… A powinien. Zwłaszcza, że biedny czytelnik (tu mam na myśli oczywiście swoją jakże skromną osobę) czytać musiał skądinąd ciekawe opowiadania, z nosem przyklejonym do książki. Jeśli dodać do tego fakt, że w spisie treści pomylone zostały numery stron i nie wiadomo gdzie w rzeczywistości znajdują się opowiadania, niejeden cierpliwy nawet człek może poczuć się poirytowany. Zwłaszcza, jeśli będzie próbował wrócić do którejś z historii i zmuszony będzie wszcząć poszukiwania poprzez zwyczajne kartkowanie książki…
Ale mniejsza z tym. Jakoś udało mi się pokonać swoje (i nie tylko swoje) słabości i przeczytać „Opowieści praskie” od deski do deski.
Tomasz Bochiński przyzwyczaił już swoich fanów do tego, że jego opowiadania charakteryzują się barwnym, lekko ironicznym językiem. Nie inaczej jest i w „Opowieściach…”, które na dokładkę dorzucają lekki prymitywizm językowy, plus żargon prosto z Pragi. Nie tej czeskiej rzecz jasna, ale naszej, warszawskiej.
Ten zbiorek krótkich opowiadań serwuje to, co u Bochińskiego najlepsze. Jest intrygująco, fantastycznie i zabawnie. Do tego czytelnik ma za pan brat menela, bandytę, czy kobitkę lekkich obyczajów. Heńki, Zenki, Remki i inne Janki. Życiowi wykolejeńcy. Żuliki, menele, łachudry. Jakże ohydni i cudowni zarazem. Jak charakterni. Cała plejada autochtonów made in Praga, w oprawie fantasy. Czego oni tu nie wyprawiają… Wszystko jest możliwe, wszelkie chwyty dozwolone. Kopanie poniżej pasa? Jak najbardziej. Pobicia? Czemu nie. Picie na umór? Ma się rozumieć. Miejskie fantasy rozkręca się z opowiadania na opowiadanie, niczym pijak po kolejnym kieliszku wódki. W opowiadaniach można przebierać jak w ulęgałkach. Są różnorodne (choć mają wiele elementów wspólnych), dlatego każdy znajdzie w „Opowieściach praskich” coś dla siebie. Od wulgarnych, ostrych i męskich poczynając, po nieomal subtelne i urocze („Cudowny wynalazek pana Bella). Panuje tu duża różnorodność tematyczna, co czyni ten zbiorek godnym polecenia. Czyta się to bardzo przyjemnie.
Co prawda opowiadania nie zapadają w pamięć na dłużej, nie powalają, nie wywalają bebechów na wierzch, nie powodują zmian w odbieraniu rzeczywistości, nie stają się zaczątkiem do wielogodzinnych rozmyślań nad egzystencją, ubarwiają jednak na chwilę szarą codzienność, bawią czytelnika do łez i dają bezcenne chwile wytchnienia. I chyba o to tak naprawdę chodzi w literaturze, by przede wszystkim dawała radość czytającemu. A to akurat w przypadku opowiadań Tomasza Bochińskiego, gwarantowane. Ja bawiłam się w każdym razie przednio (no, może poza przypadkiem jedynego opowiadania „Praskie wiedźmy. Choroba miasta”, którego przełknąć nie mogłam). Czego i wszystkim, którzy po tę pozycję sięgną, życzę.