Witam Cię, Archie :)
No, no, ciekawe pytanie, ciekawe... Mam nadzieję, że odpowiedź Ciebie i inne Czytelniczki rozbawi.
Otóż to jest tak: budzę się podekscytowana fajowym snem (i nie mówię o snach erotycznych, tylko "przygodowych") - gotowym tematem na powieść. Na dodatek z tytułem (Poczekajka) i bohaterką. Równie dobrze mogę iść ulicą i przychodzi mi do głowy superpomysł, wpadam więc z obłędem w oczach do najbliższego kiosku, kupuję kawałek papieru i długopis (jak przystało na pisarkę zawsze gdzieś podzieję mój notes), by zapisać ten super-hiper pomysł. Pomysł może mnie dopaść też: w lesie, na poczcie, w wannie, w urzędzie skarbowym, tudzież zusie, w autobusie/metrze/pociągu/tramwaju, gdziekolwiek. Gdziekolwiek dopadają mnie najlepsze dialogi (zapisać!!), wątki, czy epizody. Bywa to dosyć problematyczne, ale zaisać trzeba. Gdy jest już pomysł na nową powieść, wystarczy siąść i napisać, bagatela, te trzysta parę stron w porywach do czterystu.
Oczywiście mi się nie chce, bo ja nie lubię pisać. Lubię oglądać gotową książkę na półkach i dostawać cudne maile od Czytelniczek, ale sam proces twórczy jest ciężką pracą.
Z pomocą przychodzi mi Wydawca, wpłacając zaliczkę i dając termin złożenia powieści. Nic mnie tak nie motywuje jak bliski termin za zapłaconą książkę. Budzę się powiedzmy trzy tygodnie przed deadlinem i... o, kurnia, Kasiu droga, ty masz dopiero połowę/jedną czwartą/jeden rozdział zamówionej powieści!!!!
Siadam więc i piszę... piszę... piszę... Mijają dni i noce, ktoś podrzuca mi coś do jedzenia, więc czasem jem, czasem wychodzę na dwór dziwiąc się, że jest czwarta, a ciemno, albo że jest również czwarta, tylko inna, poranna, i też ciemno, więc wracam i piszę... piszę... I oddaję książkę w noc, poprzedzającą D-day. Jestem wyczerpana fizycznie (trzy tygodnie za biurkiem), psychicznie (bo zwykle przeżywam książkę razem z bohaterami) i umysłowo (wierzcie mi, spamiętać wszystkie postaci i wątki to prawdziwy maraton dla mózgu), ale szczęśliwa. Muszę odpocząć parę tygodni i... o, kurczę, Kasiu, za miesiąc termin na oddanie Jagódki!!! Więc siadam i piszę... piszę... piszę...
Taki wysiłek ma swoje bardzo dobre strony, dobre dla książki: jest ona spójna, logiczna i równa. Nie gubię się w wątkach, miejscach czy postaciach.
Oczywiście nie zawsze pracowałam tak intensywnie i nie zawsze tak pracować będę - w związku z tym, że niedługo zawita na ten świat Patryczek (dziękuję za gratulacje, po raz pierwszy tutaj właśnie ogłosiłam tę nowinę publicznie:), nie będę miała czasu a pewnie i sił na pisanie czegokolwiek, teraz więc muszę zrealizować plan na lata 2011/2012, potem będę tylko mamą. (O ile wytrzymam bez pisania, pewnie nie).
Powracając do pytania
Pisząc tak spontanicznie, na podstawie snu, czy "ulicznego" pomysłu nie nakreślam żadnego planu. Wiem, że jest jakaś Ewa i ona szuka domku. Małego, białego i bez łap. I mam nadzieję, że mnie do tego domku doprowadzi. I moja bohaterka (tudzież wyobraźnia) staje na wysokości zadania.
Bywało podczas pracy nad "Rokiem w Poziomce", że kończyłam rozdział o tej szóstej rano (ja niestety potrafię pisać tylko w nocy, nie wiem dlaczego tak jest, ale jest, pogodziłam się więc z tym, że pracuję na 3. zmianę), kończyłam jakiś wątek i nie miałam zielonego pojęcia, co będzie dalej, o czym będę pisała jutro. Serio. Na szczęście (dzięki Ci, Panie Boże za dar wyobraźni!) budziłam się następnego dnia, niczym Pomysłowy Dobromir i zaczynał pisać mi się kolejny rozdział. Nazajutrz następny... I tak aż do końca, którego do końca nie znałam. Fajne to - gdy książka jest gotowa - ale i przerażające - gdy jest "w proszku".
Takich "przebojów" nie miałam tylko w przypadku Kronik Ferrinu - one pisały się same, i Jagódki - ją też pisałam z czystą radością, bez mąk twórczych.
Tu przejdę do niemocy twórczej. Myślę, że na pewnym etapie rzemiosła pisarskiego (ja jestem rzemieślniczką, nie Artystką) coś takiego nie ma prawa bytu. Warsztat mam opanowany, umysł wyćwiczony, palce znają tę samą od lat klawiaturę (kupiłam sobie cztery na zapas), wyobraźnia włączona - wszystko co potrzebne do pracy jest, więc siadam i piszę. I nie ma przeproś.
Przyznam, że trzeba do tego ogromnej samodyscypliny (której mi czasem brakuje), ale... to superfrajda i wielka satysfakcja, gdy książkę kończę.
Wiem, że nie wygląda to tak romantycznie, jak sobie pracę pisarki wyobrażacie. Że powinnam siadać pod lipą, robić szkice poszczególnych rozdziałów w ozdobnym kajeciku, koniecznie piórem wiecznym, ale... samo pisanie jest na końcu procesu twórczego. Początek i środek, to zbieranie doświadczeń, wyjazdy do nieznanych miejsc, poznawanie nowych ludzi i rozmowy z przyjaciółmi. A przede wszystkim czytanie... czytanie... czytanie... Dużo czytania wielu różnych ciekawych rzeczy.
Czego Wam wszystkim, a szczególnie Tobie, Archie, życzę.
Po poczytania!