Strzał w dziesiątkę i bomba, a kto nie czytał ten trąba!
Że nie wiadomo, o co kaman? Że postmodernizm spod „Młotka” wylewa się strumieniami, że czytanie Thomasa Pynchona jest jak jazda rollercoasterem i to po takim, który nie dość, że chyboce się na żelaznych filarach (zdaje się, że wagonik za chwilę odleci), na każdym zakręcie dostarcza przeżyć co najmniej zaskakujących, to nie jest jeszcze wiadome czy w ogóle zaplanowano jakikolwiek koniec przejażdżki*. Proszę Państwa, oto historia losów niejakiej Edypy, która jako wykonawczyni testamentu…
Oj nie, nie dam się wciągnąć w streszczanie tego, co dzieje się na kartach „49 idzie pod młotek” (to niemożliwe, instagram by się zawiesił). Nie będę zdradzać, skąd tytuł – w tym celu trzeba niestety (ha!) dobrnąć do kresu przejażdżki. Nie ma tu również miejsca na przymiotniki, przy pomocy których mógłbym (po łatwiźnie) opisać swoje wrażenia. Jakakolwiek próba opisania czym jest „Młotek”, skazana jest na klęskę, co tylko świadczy o wyżynach, na jakie wspiął się Pynchon. Stoję zatem do dzisiaj u podstawy góry i patrzę na szczyt: tam, gdzieś w chmurach, dostrzeganym zaledwie zarys podeszwy pana Thomasa P. i bez względu na to, czy spojrzę tak czy siak, będę widzieć i czuć to samo.
Ginący we mgle ogonek naćpanego króliczka.
Znaczek i klasery. Trystero, Thurn i Taxis, handel ludzkimi kośćmi.
ŚMIETNIK i Maszyna Nefastisa.
„Co za przyjemność, Edypo, być samotnym pośród koszmaru?”
No, coś w tym guście.
...