Zdecydowanie najbardziej beznadziejna książka w serii anielskich fantasy M. Kossakowskiej. Fabryka Słów swoim zwyczajem podzieliła powieść na dwie części i tym razem podział ma pewne uzasadnienie objętościowe, bo ta I część "Bram Światłości" liczy około 480 stron. Byłoby jednak miło gdyby nie kończyła się bezsensownie na niczym. Co więcej spora ilość tekstu zupełnie nie przekłada się na jego jakość. Ze stron wieje nudą, a całą fabułę da się streścić w trzech zdaniach. Anioły dowiadują się, że gdzieś poza granicami ich kosmosu być może objawił się ich bóg, który dawno temu porzucił niebo i swoje skrzydlate sługi. Organizują więc wyprawę by sprawdzić te doniesienia. W wyprawie uczestniczy znany z poprzednich tomów Anioł Zagłady, Daimon Frey i Lucyfer (incognito). Koniec fabuły, cała reszta tych 480 stron to wypełniacze powiązane tym razem z religią hinduską. Bohaterowie idą, idą, idą i idą, skaczą po bagnach, płyną po morzach, jadą, zapadają się do światów niższych i wygrzebują do wyższych, są atakowani i sami atakują i znowu idą a las wokół jest gęsty i unoszą się w nim skraplające się obficie na anielskich piórach opary nudy. Wszystkie te wydarzenia mają przyzerowe znaczenia dla przebiegu akcji i działają na czytelnika nasennie. Trudno sobie wyobrazić by cokolwiek z tego co się działo miało potem jakiekolwiek konsekwencje. Nie bardzo zresztą pamiętam co właściwie się działo. Całość przypomina nieco mitologiczne epopeje, których bohaterowie wędrowali długo i boleśnie, zwalczając kolejne potworne, absurdalne i dziwaczne przeszkody.
Poprzednie książki serii często ratował humor, którego w "Bramach Światłości" niestety prawie nie ma. Postaci są schematyczne, nie ma też żadnych nowych pomysłów fabularnych poza kolejnym niebiańskim kryzysem, a to że w poprzednich tomach anioły zwalczały demony a w tej części zwalczają rakszasy naprawdę nie robi większej różnicy.
Jeśli za tymi setkami nieciekawych stron kryje się jakaś głębsza idea lub ciekawszy pomysł to w I połówce powieści trudno ją lub go dostrzec. Zaczynam się obawiać, że autorka nie ma już nic ciekawego do napisania oprócz kolekcji wtórnych staroci. Jak na razie I część "Bram..." to ewidentna strata czasu i pieniędzy. Męczyłem się z nią przez osiem dni, zasypiając regularnie i wolałbym już nigdy nie powtarzać tego smutnego doświadczenia.