Nie trzeba nużącej wiedzy o „toposach” i „archetypach”, by od pierwszego zdania dostrzec, że Lejzorek Rojtszwaniec to krew z krwi Tewje Mleczarza i wszystkich wielkookich i długobrodych bohaterów powieści Pereca i Singera. Tyle że Lejzorek miał nieszczęście żyć nie w cieniu bokobrodów Franciszka Józefa bądź Aleksandra II, lecz krótkiej bródki i spiżowego wąsa.
Nie jest to powieść, która oddawałaby światu sprawiedliwość: Zachód, gdzie ostatecznie trafia sentymentalny i nieporadny życiowo krawiec mężczyźniany, niczym nie różni się od wizerunków z propagitek i „Krokodiła”. Polska to (oczywiście!) pijany oficerek z wiechciem zlepionych wódką wąsów, Francja – kokoty i hochsztaplerzy, a białoruska emigracja to grono tępaków i kombinatorów. Wszystkie te obrazki są niczym tekturowa panorama w teatrzyku, na tle której rozgrywa się dramat Lejzorka o za małym rozumku i za wielkim sercu.