Tytuł - to świadoma parafraza Jana Alfreda Szczepańskiego. "Przygody ze skałą, dziewczyną i śmiercią" były dla mnie 40 lat temu lekturą wstrząsającą. Przed kilkoma laty pisałem tom 6 swojego przewodnika. Wgłębiając się w "młynarzowe" szczegóły czytałem Jaszcza, tarzając się ze śmiechu.
Także w tatrzańskim literaturoznawstwie miał odwagę wyrastać nad poziomy, olewać kanony, kpić z obowiązujących gustów. Jak gombrowiczowski Gałkiewicz, kpił ze Słowackiego. Bezwzględna ulotność i marność tatrzańskiej pisaniny? Czy tylko względna marność wobec rzeczywistych tatrzańskich doznań? Stanisławski dzisiaj zupełnie szczerze mnie zachwyca. Ani śmieszy, ani nudzi. Wygrywa z Jaszczem nie tylko w taternictwie. Gęstniejąca atmosfera roku 1939. Po długich deliberacjach rodziców jednak nie usunięto przypadkowego embriona. Ostateczną decyzję podjęli Mama z Tatą a nie Sejm II Rzeczypospolitej. Ów organ nieco mądrzejszy niż dzisiejszy nie interesował się zawartością macic. Przez pomyłkę i przypadkiem przyszedłem więc na świat tuż przed II Wojną Światową. A działo się to w Wilnie. Mieście naonczas polsko-białorusko-żydowsko-litewskim. Zapytywany dziś "Pan chyba jest góralem, że zna Pan te góry jak własną kieszeń?" najczęściej odpowiadam "Tak, góralem z Wilna" lub "Tak, góralem z góry Synaj". Wzoruję się tu na Jacku Kuroniu, który osadzony w celi wraz z kryminalistami opowiadał im o swoim rzekomo żydowskim pochodzeniu, by zbadać poziom antysemityzmu wśród współwięźniów. Atmosferę wielonarodowości i internacjonalizmu początkowo mogłem chłonąć tylko nieświadomie, "przez skórę". Nieco późniejsze, szczenięce lata spędzałem w Olsztynie, bawiąc się nie tylko z Jasiami i Wandziami, lecz także z Hansami i Gudrunami. Być może już od wtedy nie dzielę ludzi wedle miejsca urodzenia i języka.