Kiedyś sądziłam, że książek idealnych nie ma, no prawie nie ma. Najczęściej podczas lektury włączał mi się tryb „popraw autora” i zaczynałam wydziwiać: a to za mało opisów, a to za dużo, nie takie zakończenie, jak oczekiwałabym, płaskie postaci, akcja zbyt powolna lub za dużo się dzieje. Z czasem złagodniałam w swoich ocenach i jeśli książka ma w sobie „to coś”, to przymykam oczy na niedostatki, podążam za koncepcją autora i czerpię radość z czytania pomijając to, co mi niekoniecznie pasuje. I tak właśnie było z „Katedrą w Barcelonie”. Widzę niedociągnięcia, ale powieść ma w sobie „to coś”. Nie będę więc pamiętać o nadmiernie rozbudowanej wiedzy historycznej, wkładanej jak łopatą do głowy, a brzmi jak fragmenty z Wikipedii. Nie będę czepiać się czarno-białych bohaterów (biedny = najczęściej dobry, bogaty = zły), częstego przynudzania, tego, że powieść była nierówna - czasem galopowała do przodu, a często autor produkował dłużyzny, ani tego, że dla mnie było za mało o katedrze w „Katedrze …”. To są drobiazgi.
Opisy średniowiecznej Barcelony, jej organizacji, praw, zwyczajów i codziennego życia mieszkańców oraz pomysłowa historia wiodąca, wynagrodziły mi niedostatki powieści. Razem z ubogimi Barcelończykami przemierzałam ulice i zakamarki miasta, czułam prawie zapach i smak potraw i gliny, czułam ciężar dźwiganych kamieni, śledziłam poczynania inkwizycji, oburzał mnie pogrom Żydów, współczułam zamurowanej kobiecie, obserwowałam zarazę, konflikty i wojny, Via Fora! Wraz z ojcem i synem czekałam aż upłynie rok i jeden dzień ich pobytu w Barcelonie, by mogli stać się wolnymi ludźmi. Kibicowałam najpierw małemu, a potem dorosłemu Arnau przy podejmowaniu kolejnych życiowych wyzwań. A piął się konsekwentnie w górę, jak budowana równolegle katedra. Trzymałam za niego kciuki, by sprawiedliwości stało się zadość. Trochę naciągane było to, że ze wszystkich opresji chłopak wychodził zawsze obronną ręką, ale mniejsza o to.
Głównych bohaterów książki jest dwóch - właśnie Arnau, któremu towarzyszymy od chwili poczęcia po wiek męski oraz tytułowa katedra budowana przez lud dzielnicy Ribeira. Kościół na tamte czasy niezwykły, bo w zamyśle budowany dla ubogich przez ubogich. Miejsce, które umiłował Arnau i gdzie mieszkała jego matka.
Czytało mi się świetnie tę powieść o poszukiwaniu szczęścia, wolności, miłości, niezłomności. O zemście, poświęceniu i kulisach osiągnięcia wyższej pozycji społecznej i bogactwa. Świetna fabuła, choć trochę jak bajka dla dorosłych, mnóstwo barwnych postaci, tętniąca życiem średniowieczna Barcelona w niezwykłych i okrutnych czasach oraz hiszpańska wieś. I górująca nad wszystkim katedra Santa Maria del Mar. A niedociągnięcia i defekty powieści? Już zapomniałam.
Odnalazłam w powieści echa „Hrabiego Monte Christo”, „Miniaturzystki”, a nawet „Nędzników”, choć to nie ta epoka i nie te miejsca. Żałuję, że będąc w Katalonii nie zajrzałam do tej katedry. Jej jedyna dekoracja to przestrzeń i światło.
„Wydaje się, jakby kościół przeobrażał się codziennie, nawet co chwilę, jakby światło wyczarowywało nam ciągle nową świątynię, bo choć kamień jest martwy, słońce żyje i zmienia się, a jego odblaski nigdy nie są takie same.” Jeśli jeszcze kiedyś pojadę do Barcelony - skieruję tam pierwsze kroki.