Nieudany powrót do pisarza, którego kiedyś dawno (tzn. w liceum) lubiłam.
Powieść zaczyna się intrygująco, można wręcz powiedzieć, że od trzęsienia ziemi – śmiertelnego wypadku młodego człowieka na rzece Twisted. Irving ciekawie opisuje życie drwali i flisaków w New Hampshire w latach 50 XX wieku. Niestety jest to chyba jedyna ciekawa rzecz w tej książce, plus może jeszcze kilka zdań o pisaniu. Autor bardzo rozwlekle opisuje losy dwójki bohaterów, kucharza i jego syna pisarza, aż do początku lat 2000. Nie brakuje dramatycznych wypadków i zwrotów akcji. Mocno to jest powierzchowne, a przede wszystkim przegadane. Najbardziej nuży nadmiar postaci, są ich dziesiątki, a każda z własnym życiorysem.
Paradoksalnie zachęciła mnie ta książka, aby coś jeszcze Irvinga przeczytać, np. „Regulamin Tłoczni Win”, i sprawdzić, czy „Ostatnia noc…” to był wypadek przy pracy, czy może jednak tak bardzo zmienił mi się gust.