No nie mam szczęścia do Greków. A do greckich romansów jeszcze mniejsze. Ponieważ jednak moje serce zakorzeniło się i puściło pączki gdzieś między Olimpem, a Mani... to wszystko co nosi znamiona greckiego romansu, czytam z wypiekami na twarzy. Zawsze. Bez względu na okoliczności.
No i tą rozpacz grecką też przeczytałam. (inna sprawa, że pomyliło mi się z powieścią pod tym samym tytułem - czy naprawdę wszystkie romanse musza się nazywać tak samo?? - no to mi się pomyliło i przerwę na lunch spędziłam z tym, a nie tamtym małżeństwem po grecku.
W skrócie: Zero Grecji w Grecji. Rodzice głównego bohatera żadną miarą nie sa greccy (noszą tylko greckie imiona), okoliczności towarzyszące - również nie greckie.
Albo ja mam wykolejone poczucie greckości, gdzie rodzina jest najważniejsza, gdzie miłość trwa po grób, gdzie rodzice zrobią wszystko dla dzieci, a szczególnie matka dla syna... albo tą książkę pisała osoba, która uznała że Grecja jest na tyle romantyczna, że każdy chłam zostanie tam zaakceptowany jako romans.
Nie zostanie.
Poza faktem, że w ksiażce nie natknęłam się na żadne błędy stylistyczne (rażące, bo tylko na rażące zwracam uwagę) oraz ortograficzne (no to już by było curiosum), to książka jest po prostu słaba. Bardzo słaba. Dwie gwiazdki jedynie dlatego, że nie była to tak straszna nowelka "o niczym", jak ta którą bodaj dwa - trzy tygodnie temu.
Jeszcze jeden taki romans i przestanę wierzyć w miłość na papierze :)