Jedynym naprawdę pozytywnym aspektem drugiego tomu cyklu "Wierni i upadli" jest to, że nie jest gorszy od pierwszego. Poza tym jest to dalej sztampowa i nadmiernie rozdmuchana przez autora historia typowej walki dobra ze złem. Zło jest podstępne i w większości uwięzione w zaświatach a dobro zbyt ostrożne, nieco tępawe, kompletnie nieprzygotowane do konfrontacji i z trudnością usiłujące nadrabiać dystans do przeciwników. Obie strony zbierają siły i niechybnie nie spoczną zanim nie przebrną przez wszystkie nadmiernie liczne królestwa umieszczone przez autora na nieodzownej mapie. A na razie do tego daleko, bo przecież trzeba jeszcze (jakże oryginalnie) zająć się poszukiwaniem siedmiu magicznych artefaktów, bez których zło jest zupełnie bez formy. Postaci od początku irytują swoją schematycznością i brakiem jakiejkolwiek głębi. Nic tu nie zaskakuje. Nie ma żadnych tajemnic. To zresztą jedna z dziwniejszych cech tego cyklu, wszystko bowiem wskazuje na to, że John Gwynne właściwie wyłożył wszystkie karty na stół na samym początku I tomu i ujawnił czytelnikom wszystkie tajemnice o wiele za wcześnie. W II tomie nic się nie zmienia pod tym względem, akcja toczy się w jasno określonych granicach. Wszyscy posłusznie miotają się po mapie. Po przeczytaniu połowy cyklu jestem pewien, że historia ta może skończyć się tylko w jeden możliwy sposób i niczym mnie już nie zaskoczy, poza, być może, jakimiś drobiazgami. To dodatkowo psuje przyjemność z czytania, pomimo że akcja jest szybka, trup ściele się gęsto a postać głównego bohatera wzbudza jednak sympatię.
Pozostaje mi więc na koniec wyjaśnić tajemnicę sześciu gwiazdek, które przyznałem tej powieści. Pisząc opinię i znęcając się nad pomysłami autora pomyślałem sobie nagle, że zupełnie inaczej odebrałbym te książki na początku swojej kariery czytelnika fantasy. Sądzę, że byłbym jeśli nie zachwycony to przynajmniej zadowolony z lektury i z napięciem sięgałbym po kolejne tomy. Nie chcę więc nikogo zniechęcać, ale trzeba jasno napisać, że żaden doświadczony czytelnik nie znajdzie w tej książce niczego, czego by już dziesiątki bądź setki razy nie umieszczano między okładkami innych powieści fantasy. Gwynne jest po prostu fatalnie wtórnym autorem.