Drugi tom trylogii R. Riggsa jest niestety rozczarowującym doświadczeniem czytelniczym. Powieść jest bezpośrednia kontynuacją poprzedniego tomu i całość akcji mieści się w kilku dniach, w trakcie których osobliwe dzieci z dawnego domu pani Peregrine usiłują dostać się do Londynu by uratować swą eks-opiekunkę, uwięzioną w postaci sokoła. Podobnie jak poprzedni, ten tom nie był utrzymany jednej konwencji i stanowił mieszaninę bajkowych scen z horrorem, tworzących dość monotonny ciąg pogoni, uwięzień i ucieczek, z rzadka tylko przetykany czymś zabawnym. Książka boleśnie doświadczyła typowych objawów syndromu drugiego tomu. Bohaterowie szli i szli, poznawali nowe postaci, które okazywały się bez znaczenia (chyba, ze pojawią się w tomie trzecim, ale to wydaje się mało prawdopodobne, bo liczba głównych bohaterów była już tak duża, że znaczna część z nich rzadko kiedy w ogóle się odzywała), przeżywali kolejne przygody z których niewiele wynikało i tak naprawdę w końcu okazało się, że tego tomu mogłoby w ogóle nie być, bez żadnej szkody dla fabuły całej trylogii. Jedyne istotne dla rozwoju akcji wydarzenia miały miejsce na ostatnich trzydziestu stronach. Niejasne podejrzenia, które miałem w pierwszym tomie, że autor tak naprawdę mnoży wątki poboczne, komplikuje akcję i wprowadza nowe postaci tylko po to, by móc dołożyć do książki kolejną dziwaczną fotografię, w tym tomie zmieniły się w pewność. Wystarczy obejrzeć choćby zdjęcie dwunogiej osłożyrafy, która w książce nie odgrywa dosłownie żadnej roli, ale musiała zostać opisana i pojawić się wyłącznie dla uzasadnienia obecności tego "autentycznego" zdjęcia w książce. Wszystko to sprawiało, że głównym uczuciem towarzyszącym mi w trakcie lektury była irytacja. Zwłaszcza, że kulminacyjne sceny też pozbawione są większego dramatyzmu, a kilka udanych momentów nie wystarcza do wywołania cieplejszych uczuć do tej książki. Autor zdaje się też nie całkiem panować nad treścią i popełnia drobne błędy jak choćby scena z jedyną ocalała pszczołą Hugha, która najpierw nie może latać, gdyż ma tylko jedno skrzydełko, ale już na stronie 385 cudownie zdolność latania odzyskuje.
Od strony technicznej jakość wydania jest bez zarzutu, twarde okładki, ciężki, biały i nieżółknący papier. Bardzo dobra korekta i brak literówek, poza jednym wyrazem na str. 357 (powinno być "pokuśtykała" a nie "dokuśtykała"), sprawiającym, że zdanie jest bez sensu.
Niestety dobra jakość wydania nie idzie w parze z zawartością, która jest po prostu dość nudna.