Jakże znamienny to fakt, że przyjście na świat jednego z najsubtelniejszych, najbardziej wyrafinowanych realistów naszej epoki zbiego się w czasie z tak nadzwyczajną datą, jak pięćsetlecie wynalezienia szpilki. Panowie, w roku od wynalezienia szpilki pięćset czterdziestym pierwszym, w ostatni piątek listopada, gdzieś koło szóstej, dosyc daleko od jakichkolwiek stolic, w głebi Rosji, a przy tym na brzegu pełnowodnej rzeki, ktoś wali po pijanemu w bęben. Zmierzch wyzuł już z oczu, zatarł pespektywy i skasował światło. Stąd też, postękując i plącząc się w połach wyglądającego na zupełny łach amztarakańskiego szlafroka, cierpiąc z ziąbu, ciągnącego od omszałych kamieni piwnicy, wzdrygając się z odrazy na widok licznych stonóg i błagając czkawkę, by przerzuciła się na pokornych męczenników Fiedota i Jakuba, wytoczmy na świat Boży beczkę narracji - i wybijmy wreszcie szpunt.