Tytuł ten romans ma tak pretensjonalny, że na odległość trąca jakimś bohomazem.
Na samą myśl o wzięciu tej ramoty do ręki otrząsałam się z odrazą. W tym miejscu pierwszy zonk, gdyż pomimo pokręconej motywacji naczelnego gieroja, ta miłosna czastuszka ma swój urok. I tu kolejna niespodzianka - to Sarah Mallory, czego trudno by podejrzewać, bo nie ma tu zbyt wiele z jej zwyczajowego młócenia słomy.
Początek jest dość naiwny i trąca nonsensem, ale rozumiem - seksy rzecz święta i jakiś przyczynek do ich obecności być musi. Mnie osobiście bardziej pociągał drugi wątek i kolejne nitki wieloelementowej afery. Szkoda, że cała ta polka nie rozpoczyna się od tegoż przytupu właśnie. Zemsta trojga imion Victora z punktu zyskałaby na rumieńcach. Nie zmienia to faktu, że Mallory całkiem niegłupio zamotała całość w artystyczny, choć dość luźny węzeł i wręczyła czytelnikowi nitki do kolejnych intryg. Tak, romans jest schematyczny i do bólu przewidywalny. Tak, z góry wiadomo, dla kogo komeraże zakończą się szczęśliwie i komu zaświeci słońce. Nie mniej tym razem, tym romansem, Mallory dostarczyła mi sporo frajdy. Nie spodziewałam się. Słowo.