Ależ to smutna historia! Za to mistrzowska!!!
Jeśli ktoś planuje dopiero sięgnąć po twórczość Marqueza, a ma obawy lub na przykład zraził się do autora przy jakiejś poprzedniej lekturze, to niechże spróbuje z tym opowiadaniem. Márquez uważał ją za swoją najlepszą książkę (ja też) mówiąc, że musi napisać „Sto lat samotności", aby ludzie czytali „ Nikt nie pisze do pułkownika”. Naszykujcie się na spotkanie ze starszym, lekko zdziwaczałym panem - weteranem rewolucji, który czeka na list. Postacią wzruszającą, samotną wśród ludzi, nastawioną optymistycznie i naiwnie do życia, wierzącą w lepszą przyszłość, znoszącą nędzę z bardzo silnym poczuciem godności. Za gardło łapały mnie takie epizody, jak ten o zupie gotowanej z kamieni (tylko!), by żaden zaglądający przypadkiem sąsiad nie domyślił się, że w domu panuje głód absolutny. A tymczasem po domu kręci się kosztowny w utrzymaniu materiał na rosół - dorodny kogut, niestety nie do tknięcia, bo to spuścizna po dziecku. „Jesteśmy sierotami po naszym synu” - mawiał przejmująco pułkownik.
W tle podana mimochodem atmosfera terroru Ameryki Łacińskiej oraz parna i klimatyczna Kolumbia.
Jeśli ktoś deklaruje, że nie lubi małych form ( ja akurat jestem pasjonatem) - niechże jeszcze ten jeden raz spróbuje, może odkryje, że małe potrafi być piękne. To tylko 80 stron, godzinka - dwie i po sprawie.
Przed lekturą „Nie ma kto pisać..." nie czytajcie opinii, bo nawet te pozornie neutralne zawierają kryptospojlery odbierające przyjemność odkrywania historii. Ja sama też się trochę zagalopowałam pisząc o kamieniowej zupie. Sorry.
U Marqueza zachwyca mnie wszystko: badanie natury ludzkiej duszy, treść, styl, lakoniczny, ale dosadny język. I nie jestem też ani trochę obiektywna. W związku z tym zasłużone, subiektywne 9 gwiazdek.