Otwieramy książkę i nagle przenosimy się do pachnącej drewnem wiejskiej izby (choć od początku mamy przykazane pamiętać o wyjątkowości nowego, murowanego domu bohaterek).
Zapadamy się w miękki, wygodny fotel, w starym piecu trzaska ogień a Martyna Bunda snuje opowieść. Bo właśnie taką mądrą obyczajowo-historyczną opowieścią jest ta książka. Opowieścią o kobietach, które witają życie na spłachetku ziemi w Dziewczej Górze. Które często i szybko z domu uciekają w wielki świat. Po to tylko, by jeszcze szybciej, z wypiekami złości i miłości na twarzy, w to miejsce wracać. O matce, mało czułej dla swych córek, bo tę czułość dawno z niej brutalnie wydarto. I o córkach, uczących się nieczułości bo inaczej nie dźwignęłyby tego co pozornie prosty, wiejski los im zsyła.
Jest prostolinijnie, spokojnie, bardzo płynnie. Ale czy nudno? Nigdy nie posądzałabym siebie o płacz nad świnką i parskanie śmiechem przy nader poważnych uroczystościach.
Z głębokim westchnieniem kończy się tę opowieść i już tęskni za podobnym ciepłem podanym dowcipnie i niezwykle wzruszająco. Moim zdaniem bardzo udany debiut.
Pani_Ka