Hasło "Kobieca trylogia" brzmi jak jakiś wstęp do działu thrillerów dla bab :) Nie dajcie się zmylić, to nie żadne czytadła rodem z koła gospodyń wiejskich! King nie tworzy takich banałów.
Pozostałe dwie części owej trylogii, czyli "Gra Gerarda" oraz "Dolores Claiborne" podobały mi się bardzo, jak więc na ich tle wypada "Rose Madder"?
Początek był naprawdę świetny, jedna z pierwszych scen, gdzie autor dosadnie opisuje ulubione "aktywności" Normana zrobiła na mnie spore wrażenie i pobudziła apetyt na więcej. Dużym plusem było dla mnie przedstawienie właśnie postaci Normana, który jest bezdusznym bydlakiem, budzącym wiele negatywnych emocji. Dalej też było nieźle, kiedy w końcu Rosie postanawia uciec, a jej psychopatyczny mąż nie ma zamiaru puścić jej tego płazem, napięcie sięga zenitu. Norman rusza w pościg, węszy jak pies szukając swojej zbiegłej żony. Tutaj historia samej Rosie trochę zwalnia, a później na scenę wkracza obraz i wszystko zaczyna świrować.
Końcówka nie należy do najbardziej realnych, dlatego nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie się nawet podobało, ale jednak mniej niż zakończenie dwóch poprzednich tomów tej babskiej trylogii. Gdyby King utrzymał poziom grozy z samego początku "Rose Madder", a była ona całkowicie rzeczywista i przyprawiała o ciarki na plecach, to pewnie dodałabym tę książkę na półkę ulubione. A tak "tylko" siedem gwiazdek.