Co powstanie, gdy się zmiksuje „Sagę Ludzi Lodu", „50 twarzy Greya" i „Wiedźmina”?
„50 Twarzy Sigrun", czyli romansidło, jak się patrzy!
Ale równocześnie jest to powieść o codziennym życiu wikingów, widzianym z perspektywy ich pań. Parafrazując piosenkę: ich (kobiet) rzeczą jest wiernie czekać, gdyż oni wiecznie są daleko i nie wiadomo, czy wrócą żywi. No więc czekają te kobitki, rodzą dzieci, z pomocą służby prowadzą gospodarstwa domowe, aż ściąga po wojażach taki pan i władca małżonek i zaczynają się uczty, płodzenie dzieci, małżeńskie figle w alkowach (najsłabszy aspekt powieści) oraz przygotowania do kolejnego wyjazdu. I one znów będą czekać. Taki los! I o tym ta książka. Czekają i tęsknią. I czekają, czekają...
Niedostatki fabularne powieści, jednowymiarowość postaci, ulepkowatą słodycz głównej bohaterki, zgrzyt w zakresie współczesnego i ówczesnego języka, rekompensują opisy zwyczajów, wierzeń, nadzwyczajny klimat wikińskiej osady z X wieku, o czym bardzo niewiele wiedziałam, a główną wiedzę czerpałam z serialu „Wikingowie”. Nie mam pojęcia na ile ściśle autorka trzyma się realiów, ale mam nadzieję, że przygotowała się i wie o czym pisze, bo ja na podstawie jej powieści wyrabiam sobie pogląd i wyobrażenia na temat dziejów ludów północnej Norwegii, w czasach, gdy u nas panował Mieszko I. Opowieść o jego córce w książkach „Harda" i „Królowa” tej samej autorki bardziej trafiły do mnie, mniej w nich czułam klimat harlequina, ale dzieje Sigrun to dopiero pierwsza część czterotomowej sagi. Sądzę, że ta historia dopiero się rozkręca i może podąży w bardziej historyczną, a mniej romansową stronę?