Trochę żałuje, że nie przeczytałam jej przed „Nagą Górą” Messnera. Choć ta przez dwa lata od jej przeczytania zdążyła trochę ulecieć z mojej głowy i wiele w moim podejściu co do tego człowieka się zmieniło, „Śmierć na Nanga Parbat” była dla mnie mocno szokująca. Oczywiście, że wiem o Messnerze, że jest wybitnym wspinaczem, możliwe nawet, że najwybitniejszym w historii (choć moje rzadko budzące się patriotyczne odczucia buntują się i jednak wyżej stawiają Kukuczkę), ale wiem też, że wybitnie potrafi naginać pod siebie rzeczywistość i forsować swoje zasady. I z takim podejściem podchodziłam do tej książki. Po trupach do celu. No i być może tak właśnie było. Być może.
Możliwe, że von Kienlin prowadzi tu swoją wendetę przeciwko Messnerowi, można mówić, że ma „coś” za złe byłemu koledze. Możliwe, że chce wyolbrzymić swój udział w tych wydarzeniach, ale odmówić nie można, sprawnie punktuje też hipokryzje, a niekiedy wręcz szaleństwo wypowiedzi Włocha. Opowiada o reakcjach kolegów, poświęca im miejsce w swojej historii, daje głos tym, którzy mogą wciąż przedstawić swój punkt widzenia, gdy zaślepiony swoją chwałą Tyrolczyk tego głosu im nie daje. Lata krycia przez kolegów, możliwość budowania swojej legendy, bez „smrodu” ciągnącego się za sobą, nie mają znaczenia, liczy się tylko chwała „mnie posłuchają bo coś znaczę”. Ja słucham uważnie dwóch stron, wnioski wyciągam i jestem zwyczajnie rozczarowana jedną z nich. Polecam przeczytać obie relacje i mieć możliwość wyrobien...