Dawno, dawno temu, w latach mojej szkoły podstawowej, część wakacji spędzałam u rodziny na wsi. Jeden z moich wujków miał dość pokaźną biblioteczkę składającą się z kieszonkowych książeczek o wojnie (tzw. tygrysków) i kryminałów, wśród których poczesne miejsce zajmowały pozycje, jakżeby inaczej, Agathy Christie. Wiele wakacyjnych godzin uprzyjemniły mi wtedy jej książki.
Czytając opinie o książkach znajomych z LC, niejednokrotnie natrafiłam na opinie dotyczące którejś z książek królowej kryminału i nabrałam ochoty na spotkanie po latach z historiami kryminalnymi Pani Agaty. Biblioteczny przypadek sprawił, że padło na „Tajemniczą historię w Styles”.
Konkretne miejsce i czas, nieśpiesznie snująca się opowieść, różnorodni bohaterowie, z których każdy, choć raz był przez moment podejrzany. I to, co uwielbiałam w kryminałach AC: obserwacja, słuchanie, wyciąganie wniosków jako gwarancja rozwiązania nawet najbardziej zagmatwanej zagadki. Po lekturze kryminałów AC zostało mi uznanie dla rozwiązywania zagadek, problemów przy pomocy rozumu: pogardliwie podchodziłam do rozwiązań zagadek we współczesnych kryminałach, gdzie lwią część roboty wykonują maszyny, a nie rozum :). Niestety, nie wszystko teraz, po latach, zachwycało mnie w równym stopniu. Konfrontacja wrażeń, które pamiętałam z odczuciami towarzyszącymi obecnej lekturze, wypadła na niekorzyść tej ostatniej. Zabrakło mi tamtej ekscytacji, z którą śledziłam sposób wnioskowania Herkulesa Poirota, poczucia współuczestniczenia w rozwiązywaniu zagadki…. Teraz najczęściej pojawiającym się uczuciem było zniecierpliwienie jego osobą, który już wiedział i dziwił się, że Hastings nie wie, ale nie wprowadzał go w swój tok rozumowania. Wiem, że w dużym stopniu to efekt narracji w pierwszej osobie (właśnie przez Hastingsa).
Z pewnością mojego powrotu do książek AC nie zakończę na „Tajemniczej historii…”. Na półce czeka jeszcze biblioteczna „Tajemnica siedmiu zegarów” :).