Marek Modzelewski obśmiewa ludzi. Ich hipokryzję, obłudę i marną grę pozorów. Wady są wyraźne i to wokół nich kręci się akcja trzech dramatów. Rodzina i relacje między nią są w centrum, a cechy poszczególnych jednostek zostają wytknięte. Nie ważne, czy mowa o elicie intelektualnej czy prostych ludziach. Feministkach czy homofobach. Przed autorem nikt się nie ukryje i każdy dostanie liścia od losu. A czytelnik ma szansę to obserwować z krzywym uśmieszkiem na ustach.
Wydaje mi się, że Modzelewski to ten typ autora, po którym już po pierwszym dramce wiemy, czego się spodziewać. Fabuły kreśli ciekawe i nieprzewidywalne, ale sylwetki bohaterów są do siebie dość podobne. Czasami miałam wrażenie, że ci sami ludzie zostali włożeni w przeróżne okoliczności życiowe. Ich mechanizm zachowywania jest bardzo podobny, ale fabuła sprawia, że nabierają nowych odcieni. Ani to plus, ani minus. Jedynie luźna obserwacja.
Wiedziałam, że w rękach mam dramaty autora, który w Polsce uważany jest za jednego z lepszych i nie jestem zaskoczona taką oceną. Wiecie, teksty Modzelewskiego z ochotą podziwiałabym na deskach teatrów (teksty z tego zbioru wystawiał w Katowicach i Warszawie, więc niestety mi nie po drodze) i myślę, że mogłabym chodzić na jego sztuki w ciemno. Wiedziałabym, jakie intensywne uczucia będą mi towarzyszyć wraz z rozwojem akcji. I mogłabym być zdenerwowana, oburzona czy rozbawiona, ale właśnie o to chodzi.
Jesli macie ochotę na coś w tym stylu — sięgajc...