Ellie dostaje wymarzoną pracę, przeprowadza się do większego miasta i wydawać by się mogło, że jest na dobrej drodze do sukcesu. Los jednak bywa przewrotny, dziesięcioletni plan na odniesienie sukcesu wali się w drzazgi, miłość życia łamie jej serce, szef wyrzuca ją z pracy a portfel piszczy z biedy. Nie jest różowo, oj nie.
Ucałuj ją ode mnie to przynajmniej według opisu ciepły queerowy romans, który podnosi na duchu i otula jak kocyk?
Czy tak właśnie jest?
Cóż, po przeczytaniu książki mogę stwierdzić, że nie całkiem. Od samego początku mam problem z klasyfikacją tej powieści: na obyczajówkę zbyt dużo w niej romansu, a jak na romans jest zbyt przeintelektualizowana. Głowna bohaterka - Ellie – pochodzi z patologicznej rodziny z nieobecnym ojcem i matką na wiecznej imprezie. Poza nieodpowiedzialnymi rodzicami nie ma nikogo, więc od dziecka musi radzić sobie sama. Ucieka w sztukę by choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości, nic dziwnego więc, że wybiera studia i ścieżkę kariery związaną ze swoją pasją. Oczywiście ledwo wiąże koniec z końcem, więc chwyta się dorywczych prac i w zasadzie na nic nie ma czasu, a jednak wypowiada się jak dziedziczka z inteligenckiego domu o wiekowych tradycjach naukowych, która od najmłodszych lat zaczytuje się w dziełach wielkich filozofów. Powiedzmy sobie szczerze trochę to zgrzyta przy czytaniu ale nie jest to jakaś wielka tragedia.
Kolejną rzeczą, która dla mnie jest minusem to fakt, że opis z okładki nijak ma się do treści. Notatka z tyłu przedstawia nam Ellie jako kobietę, której nie wyszło w życiu, ale zbiera się na nogi i idzie do przodu, natomiast książka przez większość czasu serwuje nam dziewczynę cierpiącą na zespół lęku uogólnionego, która przez rok tapla się w żalu i samozaoraniu. Nie szuka lepszej pracy, bo skoro raz zawaliła tak już będzie zawsze, nie szuka lepszego mieszkania, bo z pewnością go nie znajdzie. Andrew i jego małżeński układ to dla niej dar niebios, nawet jeśli sama tego nie widzi. Umowa i obiecane pieniądze popychają ją wreszcie do jakiejś aktywności a potem zaczyna się wreszcie to co nas przyciągnęło :D
To teraz o pozytywach!
Ucałuj ją ode mnie to prawdziwa komedia pomyłek. Siostra Andrew okazuje się miłością życia Ellie a najlepsza osoba przyjacielska Jack (z którą ta przyjeżdża )to ukochany Andrew. Jakby tego zamieszania było mało Dylan – osoba niebinarna – to chodzący stereotyp. Gdyby mogło nosiłoby mrygający neon z jakimś wulgarnym napisem i głośno krzyczało o swojej wyjątkowości. Jednocześnie będąc agresywne i wrogo nastawione do wszystkich, z nożem wytatuowanym na szyi prezentuje się raczej jak członek gangu, jednak ponoć środeczek ma miękki jak pianka marshmallow dlatego pracuje w przedszkolu.
Tak oto tygodniowy pobyt w zimowym domku rodzinny narzeczonego na niby przeistacza się w serię niefortunnych wpadek i ukradkowych macanek. Choć cała czwórka mocno się stara, nie potrafią trzymać rąk przy sobie, możecie zgadnąć jak to się kończy.
I przyznać muszę, że to zakończenie mi się podoba :D Ale nie mogę zdradzić Wam za wiele, to już musicie odkryć sami.
Podsumowując Alison Cochrun napisała zabawny i ciepły queerowy ‘romans’*, który wywoła u was nieco śmiechu i odrobinę zmieszania. Pełen komediowych wpadek i całkiem romantycznych gestów na dobre wymieszanych z żenującymi wstawkami toaletowymi – ale hej, każdemu według potrzeb! Ta książka zapewni Wam nie jeden wieczór dobrej zabawy. Myślę, że mimo swoich minusów to całkiem niezła propozycja na chłodne wieczory, a świąteczny klimat, który panuje na jej kartach nie jednego skusi do wcześniejszego ustrojenia choinki.
*Jak w trzecim akapicie, dalej nie jestem pewna, czy to właściwie romans.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu W.A.B
#współpracarecenzencka
#współpracabarterowa
#współpracareklamowa