Kiedy raz stajesz się kimś więcej niż myślisz, ciężko powrócić do zwykłej normalności…
„Błękit szafiru” to już drugi tom Trylogii Czasu. Tym razem Gwen, główna bohaterka, którą poznaliśmy w pierwszej części, zmierza się z tajemniczą misją osadzoną w czasie na ok. XX wiek, gdzie próbuje rozwiązać zagadkę kradzieży chronografu. Dziewczyna pragnie znów stać się nastolatką, zwykłą, jaką dawniej była. Jednak w jej życiu zawsze znajdują się inne priorytety…
Ciągłe oskarżenia i podejrzenia o wszystko doprowadzają dziewczynę na skraj. Do tego wkurzająca kuzynka, której rzekomo sprzątnęła fuchę sprzed nosa, denerwuje ją na każdym kroku. Dlaczego? No właśnie, bo to ona miała być Rubinem, nie Gwen. Na domiar wszystkiego między Gwendolyn a Gideonem dochodzi do niejasnych sytuacji, pojawia się na ich drodze „ten trzeci”. I co w tej sytuacji ma zrobić nastolatka? Zostać z oszałamiającym towarzyszem, czy też spędzać czas z nowopoznanym… gargulcem?
Nie sądziłam, że tak szybko wezmę się na kontynuację tej serii. Z drugiej jednak strony cieszę się, że akurat czas pozwolił mi na to. Ewidentnie widać poprawę w drugiej części, jest dużo lepiej niż poprzednio. Fabuła wciąż płynie wartkim nurtem, jednak niekiedy zbyt wolno. Plusem książki jest fakt, że nie mamy dużego odstępu czasowego między częściami, „Błękit szafiru” jest dosłowną kontynuacją swojej poprzedniczki. Z każdym kolejnym rozdziałem, każdą kolejną stroną tajemnic przybywa. A z czasem nie poznajemy ich rozwiązania, tylko… znów dostajemy kolejną zagadkę. Można by rzec, że to trochę frustrujące, ale jakby spojrzeć na to pod dobrym kątem: po prostu bardziej wciąga, chcemy poznać te tajemnice.
Gwendolyn… Ach, ta nasza bohaterka. Nic się nie zmieniła. Wciąż uparta jak dziecko, patrzy na świat z perspektywy kogoś bardziej dojrzałego. Chociaż czasami zdarzały się momenty, kiedy zachowywała się dosłownie jak jej młodsza, dużo młodsza wersja, co w jej przypadku nie było jakby wskazane. Właśnie takie jej zachowanie przeważnie mnie irytowało, ale z pewnością nie tylko mnie. Drugim irytującym gościem w tej książce jest także Gideon: młody przystojniak, ciacho, jak to zwykle się mówi. Ale jak to też zwykle bywa, takie ciacha wcale a wcale nie są ideałami. Mnie osobiście lubił wprawiać w osłupienie, swoim zachowaniem wywoływał u mnie maślane oczka jak u kotka ze Shreka, ale momentami miałam go dosyć. Podobnie jak Gwen miewał kaprysy niczym dziecko, albo gorzej, starszy mężczyzna. Zmienny, jak pogoda… Jest jeszcze jedna królowa zołz, irytująca nader wszystko. Charlotta. Uch, ona naprawdę potrafiła wkurzać. Przeczytajcie i wtedy zobaczycie, że Gwen słusznie miała jej dość.
Jeśli chodzi o styl autorki, wciąż odbieram go jakby trochę dziecinny. Jednak w drugiej części wyraźnie zauważyłam coś więcej: autorka w bardzo dobry sposób (i udany) potrafi „namalować” obraz sytuacji swoimi opisami. Byłam pod wrażeniem, nie powiem, bo wciąż miałam w pamięci styl z „Czerwieni rubinu”. I w tym miejscu właśnie należy się ogromny plus dla autorki. Bo potrafiła mnie bardziej przekonać do swojej serii. I z chęcią sięgnę po kolejną część, która nie dość dawno weszła w regularną sprzedaż.