Minęło sporo czasu, zanim po "Wschodzącym księżycu" sięgnęłam po kolejny tom z serii "Zew nocy" Australijki Keri Arthur. Przyczynił się do tego chwilowy przesyt wampirzą tematyką, jak i fakt, że obecnie nieco inaczej postrzegam przygody Riley Jenson.
I tym razem autorka bez zbędnych ceregieli wrzuca nas w sam środek akcji. Riley budzi się w jakimś ośrodku i pierwsze, co robi, to wplątuje się w walkę ze stworami, które z pewnością nie są dziełem Matki Natury. Muszę przyznać, że za pierwszym razem byłam w stanie przymknąć oko na brak wstępu. Teraz zwyczajnie mnie to zdenerwowało. Mimo wszystko lubię formułę prologów i epilogów, bo stanowią one klamrę spinającą całą książkę. Bez tego czuję się tak, jakby autorka miała to gdzieś, woląc pruć z akcją do przodu.
Sama fabuła jest naprawdę ciekawa. Wątek z intrygą, której macki sięgają już najwyższych stanowisk w Departamencie ds. Innych Ras, wątek krzyżowania ras, tworzenia klonów i wykorzystywania genów do zabawy w Boga, a także wątek Riley, która poszukuje prawdy o sobie i jednocześnie próbuje wybrać między wilkołakiem a wampirem - wszystko to sprawia, że książka jest naprawdę interesująca i wciągająca.
Niestety, wizję idealnej książki skutecznie psują mi wszędobylskie sceny seksu. Jest ich po prostu za dużo. Riley z Kade'm, Riley z Quinnem, Riley z Kellenem, Riley z Mishą - do cholery, ileż można!? Na co drugiej stronie czytałam o skojarzeniach bohaterki, o jej pikantnych myślach, o tym, że koniecznie musi zostać zaspokojona, bo inaczej zwariuje... Gdyby wywalić z fabuły wszystko, co związane z seksem, to książka byłaby co najmniej o połowę chudsza. Jasne, że jeden raz, drugi, a nawet i trzeci można jeszcze przeczytać bez odruchów wymiotnych (tak było chociażby z Kerrelyn Sparks, która świetnie opisywała wampiryczny seks, przy czym miało to klimat i nie było pornosem - jak coraz częściej myślę o przygodach Riley), ale później to się już robi nudne, przewidywalne i denerwujące. Przykro mi to mówić, ale wydaje się, że autorka bazuje głównie na erotyzmie.
A szkoda, bo ta historia naprawdę ma spory potencjał! Grzebanie w genach jest fascynującym tematem, więc chętnie towarzyszyłam Riley w jej podróży w celu odkrycia prawdy i powodu, dla którego jest ona kluczowym ogniwem łączącym "oryginalne" istoty i ich hybrydy. Nawet jeśli nie odczuwałam już do niej żadnej sympatii. Tak, ognistowłosa hybryda zaczęła mnie najzwyczajniej w świecie irytować! Tym, że całe swoje życie sprowadza do seksu, tym, że zawsze musi być w centrum walki, tym, że notorycznie przeklina i jest mało kobieca. Keri Arthur powinna wyposażyć ją w bardziej ludzkie cechy, dołożyć jej delikatności, zmienić jej temperament i dodać więcej słabości. W tej chwili ma tylko jedną, a i jej w sumie się wyrzekła w imię większego dobra. A ja strasznie nie lubię postaci zamkniętych w jednym schemacie.
"Całując grzech" to powieść dobra. Wyższej oceny nie mogę jej wystawić, bo nie pozwala mi na to sumienie. W gruncie rzeczy zawiodłam się na niej, bo liczyłam, że autorka rozwinie postać Riley w lepszym kierunku. Niestety, nadal jest ona tą samą, opętaną seksem hybrydą, wokół której wszystko musi się kręcić, jakby byłą najważniejszą istotą na świecie. Mimo wszystko powieści absolutnie nie skreślam, bo wątek krzyżówek, klonów i manipulacji genami interesuje mnie na tyle, że zamierzam zapoznać się z nim od a do z.
Książkę zaś polecam czytelnikom w wieku 18+, których nie odpycha literacka pornografia, a którzy chcą poczytać o czymś więcej niż tylko o romansach i rozterkach sercowych.
Ocena: 4/6