Jako wielbicielka horroru, skusiłam się na opis książki porównujący ją do kinowych przebojów, czyli THE RING oraz CUBE. Natomiast autora przestawia, jako polskiego Stephena Kinga. Mając do czynienia już ze sporą ilością książek tego typu, nie spodziewałam się po „Instytucie” zbyt wiele. Polscy autorzy póki co, w tej kwestii nie przypadli mi do gustu i ich książki odkładałam zaledwie po przeczytaniu paru rozdziałów.
Obawiałam sie podobnej sytuacji. Tym razem pierwsze przeczucia myliły, wsiąkłam w książkę i nie mogłam się od niej oderwać.
Czym jest tytułowy INSTYTUT? To mieszkanie w centrum Krakowa, które po babci odziedziczyła 35-letnia Agnieszka. Kobiecie mieszkanie spada jak dar z niebios, bo może w końcu rozpocząć życie od nowa, z daleka od męża maminsynka, i jego toksycznych rodziców. Aga cały czas liczy, że uda jej się z czasem sprowadzić do siebie 12-letnią córkę Elę, która została z ojcem i dziadkami.
Tymczasem Agnieszka, wiedzie szalone życie barmanki, i wynajmuje mieszkanie jeszcze grupce znajomych z pracy. Wszystko jest w porządku do momentu, aż po mocno zakrapianej imprezie, okazuje się, iż główna bohaterka i reszta mieszkańców INSTYTUTU (Sebastian, Iga, Weronika, Rumun, oraz dwójka jego znajomych), zostali w mieszkaniu zamknięci. Nie działają telefony, nie ma Internetu, winda jest nieczynna. Za to na wycieraczce znajdują kartkę z napisem „Mieszkanie jest nasze”. Nasze, czyli czyje?
I od tego momentu zaczyna się akcja wywołująca momentami dreszcze na skórze. Do samego końca nie wiemy kim są ONI – ludzie którzy zamknęli INSTYTUT na cztery spusty, i dręczą psychicznie grupkę znajomych. Dlaczego ONI wybrali właśnie ich? Autor gra cały czas na psychice bohaterów, stawiając ich w coraz to nowszych i za każdym razem gorszych sytuacjach. Nie brakuje również krwawej jatki, której w tego typu książki, nie powinno zabraknąć.
Żulczyk daje czytelnikowi świetnie skrojoną fabułę, napisaną prostym i przyswajalnym językiem, która chwilami łączy się ze wspomnieniami Agi, dzięki czemu poznajemy nie tylko ją samą, ale również resztę bohaterów. Napisał to na tyle realistycznie, iż chwilami odnosiłam wrażenie, że czytam o ludziach z krwi i kości, których może sama nie jednokrotnie mijałam na ulicy. Ich życie i codzienność, nie wyróżniają ich z tłumu przeciętnych ludzi. Chwilami irytowało mnie, iż w sytuacji tak dziwnej i krytycznej, zachowywali się wręcz nielogicznie i bez jakiejkolwiek kreatywności.
Książka rozczarowuje zakończeniem, przez co porównanie Żulczyka do S. Kinga, jest dla mnie dużą przesadą. Po pełnej dawce emocji i dreszczy, nie dostałam na koniec nic, co wywołałoby u mnie jakiekolwiek odczucia. Zakończenie nic nie wyjaśnia, jest chwilami mdłe i beznamiętne, miałam wrażenie, że pisane wręcz na siłę. Nie wiem, jaki cel miało wstawienie tutaj „happy endu”, ale popsuło to całą koncepcję książki.
Zdecydowanie jest to jedna z lepszych książek grozy, jaka dane mi było ostatnio sięgnąć i pomimo paru niedociągnięć, polecam ja.