Czytałam wiele recenzji. Dużo było słów zachwytu, ale sporo również opinii negatywnych. Chciałam więc przeczytać, by wyrobić sobie własne zdanie na temat bestselleru, jakim niewątpliwie jest „Szeptem”.
„Zmierzch” skutecznie obrzydził mi fantastykę, przez co już od około trzech lat nie czytam żadnych książek tego gatunku. Po „Szeptem” sięgnęłam w bibliotece odruchowo, jak to często robię, trafiając na książkę, o której sporo czytałam. Z początku żałowałam, że zamiast fantastyki nie wzięłam jakiegoś kryminału, ale po przeczytaniu paru rozdziałów wpadłam w wir wydarzeń i nie miałam zamiaru się uwolnić…
Akcja powieści rozpoczyna się we Francji w XVI wieku. Zaraz po tym, niespodziewanie przeskakujemy do naszych czasów. Lekcja biologii w amerykańskim liceum. Moja pierwsza myśl? O nie, znowu to samo! W identyczny sposób zaczyna się znienawidzony przeze mnie „Zmierzch”. Podobieństw znalazłam znacznie więcej, ale nie będę o nich wspominać.
Nora Grey jest szesnastolatką, niedawno zmarł jej ojciec. Dziewczyna przyjaźni się z Vee, która jest nieco postrzelona, żeby nie powiedzieć – stuknięta. Pewnego dnia nauczyciel biologii, którego Nora nienawidzi, postanawia przesadzić ją do nowego ucznia – Patcha. Chłopak jest zabójczo przystojny, ale też niesłychanie tajemniczy. Jakby jeszcze dodać do tego jego bezpośredniość, często graniczącą z arogancją, powstaje nam typowy maczo. Z początku Nora stara się trzymać z daleka od Patcha, ale w końcu, jak to w książkach bywa, zakochuje się w nim do szaleństwa.
Jednak nie może być aż tak pięknie. Wkrótce zaczynają mieć miejsce dziwne zdarzenia, których nie można racjonalnie wytłumaczyć. Jakby tego było mało, Nora i Vee poznają innych przystojniaków. Główna bohaterka jest rozdarta między Patchem a Elliotem. Wydawałoby się, że wybór jest prosty, skoro do tego pierwszego stara się ją zrazić nowa pani psycholog. Dziewczyna nie zamierza jednak słuchać swojej terapeutki.
Jak to w fantastyce, pojawiają się różne nadprzyrodzone istoty. Nie wspomnę, jakiego są gatunku, choć sami możecie się tego domyślić, przyglądając się okładce. No dobrze, jednak Wam to zdradzę. Ale cichutko, szeptem…
Nie miałam dawno do czynienia z książką, która byłaby przewidywalna, a ciekawa i wciągająca zarazem. Chociaż właściwie przez cały czas wiedziałam, co się zaraz wydarzy, czytałam. Nie miałam ochoty się oderwać od powieści. Magiczny świat mnie pochłonął, a kiedy po kilku godzinach lektury doszłam do ostatniej strony, czułam niedosyt. Niby wszystko skończyło się tak, jak powinno, ale uważam, że ta historia powinna trwać w nieskończoność. No, może nie aż tak, bo pani Fitzpatrick w końcu skończyłyby się pomysły na dalsze poprowadzenie akcji, ale jak najdłużej. Z olbrzymią chęcią sięgnę po dwie kolejne części, jeżeli tylko je gdzieś napotkam.
Chociaż nie cierpię porównywania książek, nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy natykam się na określenia typu „następca Harry’ego Pottera”, muszę po prostu podsumować „Szeptem” w ten sposób:
Lepsze od „Zmierzchu”!