„Irena” to historia trzech kobiet reprezentujących trzy różne pokolenia. Najmłodsza z nich to Jagoda – wykształcona, na wysokim i dobrze płatnym stanowisku "okołotrzydziestolatka". Dorota – kobieta po pięćdziesiątce prowadząca dobre i spokojne życie u boku ukochanego męża poznanego jeszcze w liceum, matka Jagody. I wreszcie tytułowa Irena – osiemdziesięcioletnia przyszywana ciotka Doroty, z pozoru surowa i o stalowych nerwach, jednak tak naprawdę jest – jak określiła ją Jagoda – jak żółw „taki twardy dlatego, że taki miękki”.
Cała historia rozpoczyna się w momencie śmierci Felka – męża Ireny. Tutaj poznajemy też Jagodę i Dorotę i od razu dostrzegamy różnice między nimi. Dorota jest dość roztrzepana, łatwo wyprowadzić ją z równowagi i szybko panikuje. Jej córka natomiast przyjmuje wszystko chłodno i z dystansem, nie pozwalając sobie, by zawładnęły nią negatywne emocje. Kontakt matki z córką nie wygląda ciekawie, a im bardziej zagłębiamy się w historię, konflikt między nimi tylko się pogłębia. Matka bowiem oczekuje od córki, że ta wyjdzie w końcu za mąż, urodzi jej wnuki i przestanie zaharowywać się na śmierć. Córka natomiast to typowy yuppie i nie w głowie jej zamążpójście, a tym bardziej macierzyństwo i każda rozmowa na ten temat kończy się awanturą. Po kolejnej takiej kłótni Jagoda ma dość i wychodzi z domu, postanawiając, że zerwie z matką wszelkie kontakty, bo czuje, że nigdy nie dorośnie do oczekiwań Doroty. Tu do akcji wkracza Irena, która podejmuje wszelkie możliwe środki, by pogodzić kobiety ze sobą. Okazuje się jednak, że to sprawa wcale nie taka prosta, każda z nich bowiem ma tajemnice, które bardzo wpłynęły na ich życie i wciąż je zatruwają.
Muszę przyznać, że z początku „Irena” szła mi bardzo opornie. Strasznie przeszkadzał mi charakter Jagody i sposób, w jaki traktowała innych ludzi – zawsze z góry, zawsze Jagódka jest lepsza od reszty świata: rozważniejsza, mądrzejsza, bardziej elokwentna – nie cierpię takiego zachowania i był to główny powód, dla którego „Irenę” odłożyłam na półkę. I to był ogromny błąd, bo kiedy znów po nią sięgnęłam, historia nabierała tempa i Jagodę zaczynałam coraz lepiej rozumieć. Myślę, że wiele z nas zna to uczucie, kiedy wiemy, że nie spełniliśmy oczekiwań naszych rodziców i nie jesteśmy tacy, jakimi oni chcieliby nas widzieć, dlatego w miarę czytania utożsamiałam się z Jagą coraz bardziej. Z drugiej jednak strony (to zapewne dzięki temu, że książka pisana jest zarówno z perspektywy Jagody, jak i Doroty) byłam w stanie zrozumieć uczucia targające matką. „Irena” to taka słodko–gorzka mieszanka różnych uczuć. Pełno tu niestety rozgoryczenia, żalu i winy, ale jest również spora dawka miłości i w rezultacie również zrozumienia.
Książkę czyta się świetnie, napisana jest bardzo lekkim stylem, pełna błyskotliwych uwag i dowcipów. Jeden fragment szczególnie rozłożył mnie na łopatki:
Pamiętam, jak odłamał mi się drut od żyłki, taki do dziergania. Robiłam sobie lekki sweterek z żółtej bawełny bouclé. Poprosiłam siostrę
– Siostro, siostra zaniesie to na męską salę, może by chłopaki zreperowali? Rączki im trochę odpoczną – dodałam wesoło.
Zaniosła wraz z moim tekstem. Po godzinie wraca i mówi:
– Oddają nareperowany, ale mówią, żeby pani Dorcia tak mocno nie ciągnęła!
Jest zabawnie, ale jest też poważnie i z sensem. Teraz całkowicie rozumiem moją ciocię zaczytującą się w powieściach Kalicińskiej. Naprawdę warto i żałuję, że z „Ireną” czekałam tak długo. Płakałam i śmiałam się na zmianę, bardzo to pozytywna, życiowa i taka zwyczajnie ciepła książka.
Komu polecam? Każdej pani. Młodszej, starszej – bez znaczenia, bo to książka typowo o nas i dla nas. Pozwala dostrzec inny punkt widzenia i naprawdę daje do myślenia. Warto!