Nigdy nie czytałam książki o podróżach w czasie. Nigdy nie lubiłam tej tematyki. I za każdym razem, kiedy proponowano mi taką w bibliotece, obrzucałam ją pełnym pogardy spojrzeniem. Zmieniło się to, kiedy usłyszałam o pewnej książce. Nosiła ona tytuł „Czerwień Rubinu”. Przeczytałam opis w Internecie i zapragnęłam ją przeczytać. Następnego dnia w szkole dowiedziałam się, że moja koleżanka ją posiada i z chęcią mi ją pożyczy. Niestety męczyłam się wtedy z inną książką i musiałam trochę poczekać. Czułam się jak mała dziewczynka oczekująca na nową lalkę. Byłam niecierpliwa i w którąś sobotę z radością zaczęłam ją czytać.
Nie zawiodłam się. Pani Gier idealnie wprowadziła mnie do swojego świata, gdzie możliwe są podróże w czasie. Trzeba się urodzić z genem umożliwiającym to. Jest dwunastu podróżników w czasie, co ładnie przedstawia nam fragment, który umieściłam w recenzji. Ostatnimi z nich są Gwendolyn i Gideon. Do każdego podróżnika jest przyporządkowany kamień szlachetny. Pierwszą swoją podróż w czasie odbywa się w szesnastym roku życia. Nie wiadomo wtedy w jakim roku się wyląduje, ale nie może być to dalej niż sto pięćdziesiąt lat wstecz.
„W chwili gdy właśnie chciałam ominąć czwartą, zupełnie bez ostrzeżenia coś zwaliło mnie z nóg. Żołądek powędrował mi do góry jak na górskiej kolejce, ulica rozmyła mi się przed oczami i zamieniła się w burą rzekę.[…]
Kiedy odzyskałam ostrość widzenia, staromodne auto skręcało właśnie za róg, ja natomiast klęczałam na chodniku i trzęsłam się ze strachu.
Coś z tą ulicą było nie tak.”
Kerstin Gier miała wspaniały pomysł i moim zdaniem w pełni go wykorzystała. Jedynym minusem było to, że akcja w książce zaczęła się dopiero pod koniec i nie zdążyła się rozkręcić i już był koniec książki. Mam nadzieję, że w drugiej części trylogii to się nie powtórzy.
Autorka wykreowała ciekawych bohaterów, niektórych skrywających wiele tajemnic. Moją ulubioną została Gwendolyn. Była bardzo ciekawą osobą w książce, czułam, że dzięki niej ten świat nabiera kolorów. Zaraz po niej jest Lucy. Lucy, skrywająca wiele tajemnic, podbiła moje serce, kiedy po raz pierwszy Gwen się z nią spotkała. Gideon urzekł mnie swoim charakterem. Na początku cały czas obrażał Gwendolyn, a kiedy wyruszyli na swoją podróż w czasie był dla niej wyrozumiały. Charlotta była jak dla mnie zbyt doskonała. Wkurzała mnie tą swoją pewnością siebie, bo to przecież ona miała mieć ten gen. Każdy bohater miał swój charakter, każdy się czymś wyróżniał. Nie było miejsca na tych niewartych zapamiętania. Choć czytałam tą książkę dość dawno, nie zapomniałam z niej prawie nic.
„Jestem gotów. A ty, księżniczko?
- Gotowa, jeśli i ty jesteś gotów.”
Te słowa najbardziej przypadły mi do gustu spośród tylu zdań w książce. Kiedy przypominam sobie książkę, od razu na pierwszą myśl rzuca mi się ten krótki fragment. Powtórzył się trzy razy. Pierwszy raz – w prologu, Paul i Lucy; drugi raz – w środku książki, Gideon i Gwendolyn; trzeci raz – w epilogu, Paul i Lucy. Te wypowiedzi nie były takie same, różniło je może jedno słowo.
„To ja sobie teraz zemdleję.”
Tym Gwen rozśmieszyła mnie chyba najbardziej. Na tym zakończyła się jej przygoda w pierwszej części.
Chciałabym jeszcze wspomnieć o okładce i tytule. Okładka – po prostu wspaniała! Nie mogłam przestać na nią patrzeć. Okładki będą cudowne we wszystkich częściach. A w trzeciej będzie najwspanialsza. Uwielbiam okładki w książkach, więc daję ogromny plus takim, które mają ładne. Oczywiście nie oceniam po okładce, ale nie chciałabym mieć na półce np. czeskiego wydania „Miasta Kości”. Tytuł – jest po prostu idealny, zarówno po polsku, jak i w oryginale. „Czerwień Rubinu”, „Rubinrot”… Ach, jaki wspaniały tytuł! Znam niemiecki i nie za bardzo mi się podoba ten język, ale ta nazwa jest cudowna.
Oceniam tą książkę na 9. Było trochę za mało akcji. Liczę na to, że recenzując drugą część będę mogła postawić 10.