Każdy ma albo przynajmniej chciałby mieć swoją samotnię. Takie niepowtarzalne miejsce na ziemi, do którego mógłby uciekać za każdym razem, kiedy potrzebuje odpoczynku. Przytulne, urokliwe, ciepłe, najlepiej całkowicie wyludnione. I między innymi o takim miejscu właśnie jest „Tylko tam” Marty Bielawskiej. Dębówka to istny raj na zabieganej współcześnie Ziemi. Wyidealizowany i wysłodzony na maksa. W sam raz do odsapnięcia od życia codziennego i przemyślenia pewnych spraw. A wokół sceneria jak z obrazka – las z majestatycznymi dębami, jezioro, stadko kóz i wzgórze z zapierającymi dech w piersiach widokami. Żyć nie umierać! Ale czy na pewno?
Czytając pierwsze rozdziały, książka zaczynała powoli opanowywać moje serduszko i sprawiać, że robiło mi się na nim bardzo ciepło. Urokliwe opisy natury, przytulnego wnętrza napisane przyjemnym stylem. Coś wspaniałego.
Chciałbym móc napisać, że pomimo, notabene licznych, niekonsekwencji i nielogiczności w fabule oraz ogromnej stereotypizacji lektura „Tylko tam” była istną przyjemnością; że poczułem się utulony i w pewien sposób wolny dzięki czytaniu, wracając na łono natury. Cóż, w pierwszej części tak było, ale po wprowadzeniu wątku miłosnego lektura nie była już równie satysfakcjonująca jak przedtem. Kiedy pojawił się ów wątek, zaczynały się pojawiać także stereotypy, kiepskie, młodzieżowo rzec można boomerskie, teksty na podryw i, chyba co najgorsze, postaci zaczęły stawać się coraz bardziej płaskie, jakby autorka zdecydowała się cofnąć ich kreację w trakcie rozwoju. Miłość (a szczególnie poprzedzające je zakochanie) to takie uczucie, które powinno sprawiać, że człowiek rozkwita, że widoczne są nagle jego najlepsze strony. W książce mamy, niestety, wręcz przeciwnie. Po wprowadzeniu wątku nastąpiła jakaś równia pochyła, która skutecznie uprzykrzała lekturę.
To właśnie w drugiej części książki zacząłem doceniać Zuzę, czyli przyjaciółkę ze starych lat Amelii (głównej bohaterki) oraz właścicielkę Dębówki. A dokładniej jej ciętą ripostę i genialną ironię, która trochę ratowała sytuację, kiedy główna bohaterka „ewoluowała” i do złudzenia przypominała podręcznikowy stereotyp głupiej blondynki.
Ogromną bolączką „Tylko tam” jest też fragmentaryczność. Czasami autorka przeskakiwała jakiś okres czasu – długi, bądź też nie, i ja, jako czytelnik, byłem trochę skonsternowany. Miałem wtedy problem z określeniem, co się stało w tym czasie. Nie było to zbyt dobrze wyjaśnione i sprawiało, że książka tylko traciła w moich oczach. Nie wspominając o epilogu, który było moim zdaniem totalnie źle obmyślany.
Choć piszę to z ogromnym bólem serca, to „Tylko tam” Marty Bielawskiej okropnie mnie rozczarowało. Wstęp dawał nadzieję na dobrą obyczajówkę, ale z biegiem stron książka przekształciła się w nieco płaski romans, a Arkadia zwana Dębówką, której kreacja była zdecydowanie bardzo dobra, zeszła na drugi plan. Spróbujcie i przeczytajcie sami. Może akurat Wam się spodoba, za co szczerze trzymam kciuki, jednak ja z lekturę skończyłem z pewnym niedosytem i niesmakiem.