Ojej. Zaczynam podejrzewać, że Wojciech Chmielarz zostanie moim ulubionym pisarzem z serii "Tak, ale...".
Pierwsza część serii o Bezimiennym podobała mi się. Lee Childa i jego Jacka Reachera nie znałam, więc siła rzeczy nie widziałam nawiązań, wiedziałam, w jakich okolicznościach powieść powstawała, kupiłam konwencję w całości, więc nie przeszkadzało mi na przykład to, że po srogim mordobiciu łamane przez strzelaninę bohater wstaje, wstrząsa się, poprawia niesforny pukiel, sam sobie nastawia wybite ramię oraz wyjmuje kulę i udaje się spacerowym krokiem na dalszą akcję, ciut jedynie sponiewierany (a przeważnie taka "nieśmiertelność" bohaterów kryminałów doprowadza mnie do szału). Przeczytałam, bawiłam się całkiem nieźle, o powstaniu drugiej części nie miałam pojęcia i wielce się zdziwiłam, widząc ją w bibliotece, no ale skoro już jest to przeczytam, dobrej zabawy nigdy dość.
No i hmmmm. Średnio było w kwestii tej zabawy, mówiąc szczerze.
Rzecz dzieje się w małej wiosce Wilki, w jednej z tych maleńkich, odległych od cywilizacji (internet zanika, Netflix nie odbiera...) miejscowości, gdzie każdy zna każdego, a gdy trzeba - każdy każdego kryje. Ktoś popełnia brutalne morderstwo - młoda dziewczyna zostaje dosłownie zatłuczona na śmierć, za winnego zostaje uznany niejaki Traszka, odludek znany z wybuchowego charakteru, w którego łodzi znaleziono zwłoki dziewczyny. I tu do akcji wkracza nasz Bezimienny, który przyjeżdża do Wilków w celu znalezienia prawdziwego mordercy.
Łojzicku, czego my tu nie mamy. Jest morderstwo nastolatki, wątek handlu marihuaną i gangsterów z Holandii, są przegrywy z Polski, jest Breivik na naszą miarę, jest ze sto razy powtórzone słowo "chad", jest morderstwo z przeszłości z wojenną analogią do Zagłady, a na deser niejako - przemoc domowa.
A w tym wszystkim jest i on, Bezimienny, nasz polski Jack Reacher, nasz, przez nas wykonany, i to nie jest nasze ostatnie słowo! Główny bohater jest nadal zabójczo skuteczny, nadal wyzuty z emocji, wciąż dokładny i jak zawsze opanowany. Tyle tylko, że o ile w "Prostej historii" nasz "so-much-ninja-like" superbohater rozwala gang trzęsący Jelenią Górą (i dokłada co nieco czeskiej mafii), tak tutaj głównym złolem jest grupka brzydkich i/lub zakompleksionych chłopaków. Inni antagoniści mogą na końcu gdzieś zniknąć (co się stało z mafią z Holandii, anyone?) , względnie ich przewiny/przestępstwa zostają zignorowane (Koniu, anyone? Duża część wioseczki, zaangażowana w czynności sprzed dwudziestu lat?) . Doprawdy, aż szkoda na takie coś umiejętności naszego bohatera!
Autor usiłuje spleść wątki w zgrabną całość, co wychodzi mu średnio, jako że rzecz spektakularnie skopuje. Wątek tajemnicy zabójstwa młodej dziewczyny, który sprowadza Bezimiennego do Wilków, po prostu rozwiązuje metodą deus ex machina, absolutnie niegodną takiego kryminalnego fachury, podając nam rozwiązanie na tacy, żebyśmy sobie mózgu od nadmiernego myślenia nie przegrzali zapewne. Osobiście w tym właśnie momencie straciłam połowę zainteresowania powieścią, ale, cóż, lecę dalej, żeby zobaczyć, co autor zrobi z naszym dzielnym kowbojem. I zobaczyłam. Schemat za schematem, wszystko szybko, po łebkach, dużo, więcej, metodą "dopchnąć nogą i uklepać", i doprawdy, ktoś powinien zapoznać pana Chmielarza z jakąś młodzieżą. Cierpiałam już w "Żmijowisku", czytając o licealistach, tutaj zaś musiałam sama sobie przypominać, i nie bez nacisku, że Mati jest studentem, a nie (dziwacznym) czternastolatkiem w ostrej fazie buntu. Dialogi tak szaleńczo autentyczne, że chciało mi się walić głową w ścianę (nie sądzę, panie Chmielarz, by "lewaczki" odbywały z "prawakami" tak poprowadzone dyskusje, nie sądzę, by w realu ktokolwiek tak mówił, i przede wszystkim nie sądzę, by tak narysowane postaci były potrzebne w tej książce, to nic nie wnosiło do fabuły, nic kompletnie). Wszystkiego było za dużo i... bo ja wiem? Za gazetowo? Trochę tak, jakby autor poczytał codzienne wiadomości i postanowił się w swojej powieści odnieść do absolutnie każdej nośnej społeczno-politycznie sprawy, bez względu na to, czy ma to jakiś sens w tej powieści, czy coś do niej wnosi, wzbogaca ją i ubarwia bohaterów, czy nie.
No, a gdy odkryłam zmianę narzędzia zbrodni (por. str 241 i 254, kilka razy sprawdzałam, bo trudno mi było uwierzyć)... nie, tak się nie robi, tak robią, jak sądziłam, tylko początkujący... a może nie? Może nie początkujący, tylko właśnie gwiazdy, którym się nie robi redakcji, i którym pisze się zachwycone recenzje, i których krytyka nie tknie?
Podsumowując - "tak", bo czyta się dość szybko, i bo zakończenie niczego sobie. Zwłaszcza na tle całej reszty.
A "...ale" - z powodu całej reszty.