Po "Piętno" Przemysława Piotrowskiego sięgnęłam, albowiem podjęłam się ambitnego zadania przeczytania jakiejś pozycji pióra wszystkich tych autorów, których reklamy rzucają się na mnie na fejsbuczku. Widzę, Szanowne Państwo, bestsellera? Biere, czytam i daję wyraz opinii, czy ten bestseller mnie podszedł, czy też wręcz przeciwpołożnie, a Państwo macie uciechie z czytania moich wynurzeń, taką mam koncepcję!
"Piętno" zaczyna się mocno – Igor Brudny, twardy, warszawski glina, który nie lubi wracać do swojej przeszłości, umiejętnie ukrywając ją przed absolutnie wszystkimi tym razem może jednak będzie zmuszony do niej wrócić, przeszłość bowiem najwyraźniej się o niego upomniała. W Zielonej Górze mężczyzna bliźniaczo podobny do Brudnego jest poszukiwany w sprawie wyjątkowo brutalnego morderstwa. Dla komisarza odkrycie faktu, że prawdopodobny morderca jest - być może - jego bratem bliźniakiem czyni sprawę od początku nie tylko odrażającą ze względu na brutalność zbrodni, ale i osobistą. Igor Brudny przybywa więc do Zielonej Góry i towarzyszy dochodzeniu w nieco niejasnym charakterze (doradcy? konsultanta?), stopniowo coraz bardziej się w nie angażując. Pozornie dowody świadczą przeciwko niemu, jednak na szczęście dla Brudnego dla prowadzącego śledztwo miejscowego, doświadczonego inspektora, Romualda Czarneckiego, nie jest to takie oczywiste, choć z drugiej strony Czarnecki jest przekonany, że komisarz może okazać się kluczem do złapania sprawcy. Ale czy może mu zaufać?
Jak bardzo "Piętno" jest powieścią z serii "tak, ale...", to nawet wy nie!
Gdybym miała ocenić jedynie pierwszą część tej książki powiedziałabym , że to może nie zaraz, że wybitny, ale całkiem niezły i trzymający w napięciu thriller. Leci się przezeń szybko, połykając strony, bo bardzo chce się dowiedzieć, jak się ta dziwaczna sprawa rozwiąże, język autora jest poprawny, choć nie wolny od potknięć (mój ulubiony problem z podmiotami jest tu jak najbardziej obecny: "Dodatkowo worek był w tym miejscu mokry i przylepiał się do ciała. Musiał krwawić, i to mocno"), zdarzają się niezręczne sformułowania ("Z rogu dochodził dźwięk palców namiętnie stukających w klawiaturę") i uparte używanie "zgrzytania zębami" w miejsce "szczękania zębami", plus autor ma kilka ulubionych zwrotów, które namiętnie powtarza ("twarz przypominająca kolorem dojrzałą czereśnię", "wykonał gest, jakby zamykał usta na kluczyk", "potężny zastrzyk adrenaliny", "w kwiecie wieku", a już najbardziej "wziął/upił kolejny łyk kawy", nie zalecam gry w drinking game jeśli ktoś jest przywiązany do swojej wątroby), ale całość nie boli w czytelnicze jestestwo, a i ciekawość, co będzie dalej, gna człowieka do przodu.
I gdyby tak było do końca, autor trafiłby, wraz z Wojciechem Chmielarzem, na moją półeczkę "Tak, ale" jako twórca utworów, które połyka się na raz, po czym jakiś czas później zaczyna się zastanawiać nad detalami, by odkryć, i czasem nie bez zdziwienia, że większość z nich trzyma się na gumę do żucia i gumkę recepturkę, a część nie trzyma się wcale, i po prostu "takniedasie".
Tyle, że, niestety, niestety, autor nie poprzestał na pierwszej połowie, tylko poleciał z akcją dalej, masa wrzuconych na siłę i kompletnie irracjonalnych wątków przyrastających w postępie geometrycznym sprawiała, że książka zrobiła się prostu nienaturalna, i z każdą kolejną stroną było coraz gorzej, aż do finału, który wywoływał u mnie na przemian znużenie typu: "jeszcze strona... o, jeszcze druga... ile ja tego mam do końca? Bogowie, jeszcze pięćdziesiąt stron, dobra, to tę tylko przelecę wzrokiem", i chichot pod nosem, a wręcz czasami śmiech. Żadna z tych reakcji nie jest, jak mniemam, wzorcową reakcją pożądaną przez autora bądź co bądź kryminału, żadna też nie świadczy o czytanym utworze najlepiej.
A kiedy człowiek zaczyna na przemian ziewać i chichotać, zaczyna też myśleć nieco wcześniej, niż po zakończeniu lektury, i nieco szybciej dochodzi do przeróżnych wniosków.
No to lecim z wnioskami.
Weźmy, na przykład, kreację bohaterów.
Zaraz na wstępie spotykamy Julię, współpracowniczkę i przyjaciółkę komisarza Brudnego, która jest super, bo ma "jaja jak arbuzy" (powtórzone dwa razy, żebyśmy sobie utrwalili), zaś kolega, który nie ma jaj jak arbuzy, nazwany jest pizdą. Czyli klasyka, chcesz skomplementować kobietę - mówisz, że ma jaja, chcesz obrazić faceta - mówisz, że jest pizdą, i tak mnie kusi, tak kusi, żeby tu zacytować tekst o piździe autorstwa Marty Kisiel, ale się powstrzymuję, bo po pierwsze, autor i tak ma moje opinie w głębokiej obojętności, a po drugie - ta recka i bez cytatów będzie miała długość rękopisów z Qumran.
Jaja Julki objawiają się w przedziwny sposób: "Jej osiemnastoletnie BMW wciąż spisywało się przyzwoicie, choć coraz częściej słyszała jakieś dziwne dźwięki, które z pewnością nie zwiastowały nic dobrego. Drażniły ją, zwłaszcza, że nie miała pojęcia skąd się wydobywają i co jest ich przyczyną, w związku z czym zastanawiała się, czy nie przygruchać sobie jakiegoś mechanika, aby w ramach obopólnej korzyści zerknął to to tam i trochę ogarnął starego druha, który służył jej od ponad ośmiu lat". To jest mój ukochany cytat, który w sposób po prostu wzruszający ukazuje, co to znaczy zdaniem autora, że kobieta ma jaja - otóż oznacza to bycie dziunią, która słyszy stukanie pod maską samochodu, ale nie umie tego samochodu naprawić, nawet nie wie, co może się psuć, nie rozważa jednak naprawy pojazdu w warsztacie, tylko zamierza przespać się z mechanikiem w zamian za usługę (otwartym tekstem autor pisze, że zaletą Julii było, że jako jedyna ze znanych Brudnemu kobiet traktowała seks jak facet). Zaczynam się szczerze cieszyć, że ja najwyraźniej jaj nie mam.
Każda, absolutnie każda z tłumu (ale, powiadam, TŁUMU) postaci wprowadzona jest przy pomocy identycznego schematu: człowiek jest przedstawiany z imienia i nazwiska (plus tytułu naukowego i stanowiska) , po czym autor starannie powtarza imię, nazwisko i przyozdabia je opisem wyglądu zewnętrznego, cech charakteru, oraz, bywa, pełnego życiorysu.
Rzućmy na przykład okiem na rozdział trzeci:
" - A więc czym dysponujemy w tej chwili? - spytał Romuald Czarnecki. Romuald Czarnecki w policji pracował blisko trzydzieści lat. Służył w stopniu inspektora w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Wojewódzkiej w Gorzowie i z racji absolutnie wyjątkowych zdolności intelektualnych zajmował się najtrudniejszymi i najbardziej skomplikowanymi sprawami" (i tak dalej, i tak dalej).
Następnie:
"Wzrok Czarneckiego skierował się na ekspertkę kryminalistyki Annę Borucką. Anna Borucka była filigranową szatynką o włosach do ramion i ładnym uśmiechu. Z racji wykonywanego zawodu zwykle występowała w fartuchu i lateksowych rękawiczkach, ale dziś miała na sobie dżinsy i sportową bluzę."
A pół strony dalej:
"- Jakie macie najbliższe plany, Krzysztof?
Krzysztof Lis był wysokim mężczyzną o krótko przystrzyżonych blond włosach z przedziałkiem nad lewą skronią. Miał czterdzieści trzy lata, zwykle ubierał się w garnitury i prezentował nie gorzej niż nadziany nowojorski makler. Nie był jednak zbyt lubiany...."
To wszystko są przykłady występujące dosłownie na trzech stronach. Jak to wpływa na tempo akcji nie muszę chyba pisać.
No, ale żeby jednakże czytelnik nie miał ochoty po kolejnym "Natalia Marciniuk była drobną szatynką" pizgnąć książką w kąt, autor zastosował sprytny - w swoim mniemaniu - manewr i wyposażył swój kryminał w Narratora Profetycznego, który co i rusz wyskakiwał jak diabeł z pudełka z: "Inspektor jeszcze nie wiedział w tym momencie, że najgorsze dopiero przed nim” czy innym "Ale prawdziwej traumy miała dopiero doświadczyć" na ustach. Zdarzało się to tak często, że w końcu zaczęłam te zajawki przyszłych wydarzeń liczyć - jest ich siedemnaście, średnio jedna na trzy rozdziały, co najmniej o dziesięć za dużo, gdyby ktoś mnie pytał.
Oprócz niepotrzebnego zdradzania przyszłych wydarzeń przy pomocy Narratora Profetycznego, autor po prostu epatuje swoimi poglądami, nie da się tego inaczej nazwać. Pedofilia w kościele, wyłącznie wynaturzeni księża i wyłącznie zwyrodniałe zakonnice, sierocińce prowadzone przez kościół pełne męczonych przez kler dzieci. Kościół to jedna ściśle powiązana klika, każdy ksiądz to pedofil i sadysta, każda zakonnica to psychopatyczna stręczycielka, oprawczyni i też sadystka, bo kto bogatemu zabroni. Wszyscy wszystkim kryją tyłek, wszyscy milczą lub mataczą przy przesłuchaniach, i na pewno nie ma z tym żadnego związku fakt, że przesłuchująca, pojawiająca się w domu spokojnej starości dla księży ze z góry powziętym założeniem ("Spokój Ducha" był zwykłym zakładem dla przestępców, głównie pedofilów, którzy uniknęli kary tylko dlatego, że nosili koloratki", "Świadomość, że przebywała w miejscu, w którym na metr kwadratowy przypada więcej bezkarnych pedofilów niż bandytów w więzieniu sprawiał, że w środku się gotowała"), zwraca się do pierwszy raz widzianego w życiu człowieka (tak, wiem, kapłana, więc na pewno zboczeńca, masona i cyklisty, noale) w następujący sposób: "Nie przyszłam tu po to, aby osądzać pana ani nikogo innego, choć przyznam, że zbiera mi się na wymioty na myśl o tym, co robiliście tym biednym dzieciom", a chwilę później przechodzi na "ty" z "A żebyś wiedział, gnoju" na ustach. Doprawdy, trudno pojąć, dlaczego po takim wstępie nasza Julia natykała się na wrogi mur milczenia, przecież każdy inny, nie ksiądz, leciałby po podobnym tekście z powitalną herbatką i talerzem kruchych ciasteczek, mało by se nóg nie połamał. I nie, żebym jakoś szczególnie kochała kler, ale u autora wygląda to na formę obsesji.
O nadmiernej brutalizacji nawet nie wspo... a, nie, jednak wspomnę. Ja naprawdę nie chciałabym tym nieszczęsnym Górskim wykłuwać wszystkim oczu (he, he, jaka subtelna gra słów, doceńcie mój ekstraordynaryjny dowcip!), ale nie strzymię i troszku dźgnę jednak, otóż jest w jednej z powieści z serii "Kruk" (i nie napiszę, w której, ani czyja, ani jak wygląda, bo nie chcę spoilerować) scena brutalnej śmierci, teraz uwaga, bo będzie trudne słowo - zasugerowana JEDNYM ZDANIEM. Wzdrygam się na samo wspomnienie. Została w mojej pamięci, w przeciwieństwie do tych wszystkich opisywanych z detalami pił mechanicznych, obdzierania ze skóry i wyłupywania oczu. Panowie (bo to chyba jednak częściej są panowie), naprawdę, dajcie już spokój. Nie ma potrzeby traktować czytelników albo jak idiotów, którzy nie są w stanie sobie tego i owego dopowiedzieć, albo jak bandy niewyżytych sadystów lubujących się makabrze. O trochę więcej wiary w naszą wyobraźnię i poczucie moralności oraz estetyki apeluję!
I tak, im bliżej środka, nasza historia robi się w mojej ocenie niezbyt interesująca, za to przekombinowana aż do granic wiarygodności - od opisu wsi, pełnej walących się płotów, kulawych i ślepych na jedno oko psów, z jednym zrujnowanym sklepem z odrapanym szyldem i błotem na podwórkach, w których "gdy straciła sygnał telefonii komórkowej zrozumiała, że trafiła na koniec świata" (i na pewno pragniesz, o Czytelniku, dowiedzieć się, gdzie znajduje się ten koniec świata - otóż pod Poznaniem on się znajduje), poprzez pracę na komendzie ("Romuald Czarnecki przygotował dwie czarne kawy. Nie musiał tego robić, wystarczyło zadzwonić po jedną z tych kobiet, dla których parzenie kawy było głównym zadaniem w komendzie" - to jest zdanie, które czytałam kilkakrotnie, usiłując zrozumieć, czy autor w ten absolutnie pozbawiony szacunku sposób określa pracujące na komendzie policjantki, czy panie z ekipy sprzątającej), aż po maksymalnie przekombinowany finał. Wszystko tu wydaje się przerysowane, wyolbrzymione, zbytecznie przemnożone, podkolorowane, autor próbuje przez cały czas utrzymać czytelnika w napięciu, więc zwiększa mroczność, mnoży tajemnice, dodaje, dokłada, dociska i bardzo, bardzo w tym wszystkim przesadza.
A to, jak rozgrywa wydarzenia w drugiej części jest po prostu straszne. Akcja galopuje niczym byk w czasie gonitwy w Pampelunie, z tym że byk jest znacznie bardziej pod kontrolą. Tu akcja galopuje bez żadnego związku z rzeczywistością, wygląda na to, że autor postanowił zrobić ze swojego całkiem interesującego pomysłu papkę na poziomie amerykańskiego filmu akcji klasy jot, więc jeszcze bardziej dokłada i jeszcze bardziej dociska, aż rzecz zaczyna trzeszczeć w szwach, i wreszcie oto jest! Mamy to! Mamy kolejną książkę o bezkompromisowych, starganych życiem, acz najlepszych w swoim fachu policjantach, i o kompletnie niewidzialnym, nieuchwytnym, niesamowicie przebiegłym, chorobliwie brutalnym i ABSOLUTNIE wszystkomogącym złolu.
Mamy, jednym słowem, slasher.
Nie lubię slasherów, nie oglądam ich i nie czytam ze względu na ich stuprocentową przewidywalność i ociekanie krwią. Ale ich z tego powodu nie krytykuję. Takie są, taka jest reguła gatunku, rozumiem to, nawet kupuję styl, zasady, wymagane zawieszenie wiarygodności i przekombinowaną, ciut celuloidową brutalność. Po prostu nie lubię, ale jeśli już czytam/oglądam nie kłócę się z konwencją.
Zupełnie tak samo jest w przypadku kryminałów.
I jeśli zamiast precyzyjnie opisanej intrygi, zbrodniarza, śledztwa i zwycięstwa sprawiedliwości nagle dostaję ludzi, którzy po pięciu dniach w unieruchomieniu (około tygodnia w łańcuchach, z workiem na głowie), po związaniu, faszerowaniu lekami i narkotykami, głodzeniu "zrywają się jak oparzeni", "doskakują do siebie" "wbiegają po schodach" i przenoszą omdlałą dorosłą kobietę ("Trochan chwycił ją sam"), to naprawdę robię się ciekawa, czy autorowi kiedykolwiek zdrętwiała noga na skutek, bo ja wiem, niewygodnej pozycji? Powinien spróbować z nią pobiegać. Powodzenia życzę.
A to, co powyżej, to i tak lajcik jest.
Albowiem mamy tu również brodzenie w ludzkich szczątkach. Mamy starcie tytanów, gdy "Odpowiedzialny za widzenie płat potyliczny spuchł już do niewyobrażalnych rozmiarów i Brudny czuł, że zaczyna tracić wzrok", co nie przeszkadza mu, bez tego wzroku, ze wstrząsem mózgu, przestrzelonym ramieniem i zerwanym ścięgnem/uszkodzoną w pachwinie nogą ("zastrzyk adrenaliny - OCZYWIŚCIE - pozwalał mu kolejnymi susami pokonywać podmokły teren") ścigać zbrodzienia krwawiącego z trzech ran postrzałowych, w tym z przestrzelonym płucem i, twardo, z workiem na głowie, oraz stoczyć z nim walkę z duszeniem pod wodą (i dopiero wtedy "Brudny poczuł, jak w jednej sekundzie odcina mu dopływ tlenu"! Samo wciągnięcie pod wodę nie dałoby rady, to rzecz dla nas, cieniasów!), a "chwyt zdawał się nie gorszy od zaciśniętego imadła". Mamy obcinanie głowy nożem, i to w ciągu kilku sekund.
Słowem, mamy zbrodniarza, który kroczy przez zielonogórską ziemię niczym ponury żniwiarz, kosząc kogo popadnie (to znaczy, nie kogo popadnie, i to jest nawet jeszcze bardziej niewiarygodne), człowieka, któremu zajęło zaledwie kilka miesięcy, aby odnaleźć osoby do... usunięcia, opracować szczwany plan i wdrożyć go w życie, siać wokół drobiazgami mającymi na celu (skutecznie) zbijać z tropu policję... no, gieniusza, panie, szczerego gieniusza, tyle tylko, że - zważywszy, kim ten gieniusz jest - to nie tylko niewiarygodne, to jest po prostu bzdura. I nawet jeśli kupię tę bzdurę w slasherze, nie kupuję jej w kryminale, sorry, panie Piotrowski, ale nie.
A im bardziej autor brnie w te wszystkie niedasie, tym bardziej udziwniony staje się język, którym je opisuje, i oto w dramatycznym finale pojawiają się niezamierzone (chyba) efekty komiczne typu mordercy, który robi przerwę w torturach, "dając wszystkim chwilę oddechu", teksty "spodziewał się mordercy, ale mężczyzna wyparował. Wyparowała też Oksana Szczypenko. Nie wyparowały za to Anna Trochan i piła łańcuchowa", albo "wędka właśnie lekko drgnęła. Tadeusz Kozioł miał branie, ale już nigdy nie miał zaciąć, złowić ani zjeść żadnej ryby, bo jego głowa osiadła na dnie Odry, rozbudzając ciekawość ukrytego węgorza" (błagam, niech ktoś powie, że to nie było na serio!) czy też "Brudny zacisnął zęby i palce na prętach".
A propos Brudny.
No jak mogłam dotąd nie wspomnieć o absolutnej wisience na torcie, o naszym crème de la crème, naszym klejnocie w koronie serii - komisarzu Igorze Brudnym, czyli głównym bohaterze. Igor Brudny jest, co oczywiste, twardy, szorstki, bezkompromisowy, od dzieciństwa i pomimo traumatycznych doświadczeń charakteryzuje się niezłomnym charakterem i imponującym pionem moralnym, dysponuje porywającą po prostu powierzchownością oraz ocieka zwierzęcym magnetyzmem, a kreowany jest przez autora na współczesnego twardziela w rodzaju Clinta Eastwooda (tak, nazwisko "Brudny" nie jest przypadkiem!).
I przerysowany aż do śmieszności imho (tak, wiem, jestem w mniejszości).
Pojawiający się na komendzie w Zielonej Górze z tekstem: "Nigdy wcześniej go nie widziałem i nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. A teraz ten doktorek wlazł ze swoimi buciorami w moje życie i sprawił, że właśnie z panem rozmawiam, choć mógłbym nadal posuwać moją piękną dziewczynę i pić zimne piwo w moim tanim mieszkaniu na Saskiej Kępie" (już pominę, że to jest fragment dialogu - kto, na bogów wszelakich, tak mówi???) na co uzyskuje odpowiedź Czarneckiego" " Rozumiem, to sporo wyjaśnia. Ale oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę pana włączyć do swojego zespołu..." (i - poważnie pytam - co wyjaśnia? Że siedzący przed Czarneckim typ jest antypatycznym bucem z warszawki? Niczego innego nie wyjaśnia, doprawdy, połowa kryminałów nie miałaby racji bytu gdyby jako "wyjaśnienie" miało starczyć oświadczenie podejrzanego, że "on nie zna i nigdy tam nie był". Ponadto nie potrafię zrozumieć logiki Czarneckiego, który NIE ZNAŁ Igora Brudnego, przed rozpoczęciem śledztwa nie miał z nim żadnej styczności, a jednak zaufał mu od pierwszego kopa i znosił jego dąsy, wymagania i jego bucowatość, gdyż bo tak). I, oczywiście, uzyskujący wgląd w sprawę, mimo otwarcie demonstrowanej niechęci do współpracy (albowiem"moja przeszłość to moja sprawa") i prezentowaniu wiecznych żądań, by dawać mu wszystko nie oczekując w zamian niczego.
Ale i tak od każdego (pozytywnego) bohatera "Piętna" co najmniej kilkukrotnie usłyszymy, że "Igor Brudny to znakomity glina, najlepszy, z jakim pracowałem", inteligentny, twardy jak nikt, w dodatku doskonały przyjaciel, i nie szkodzi, że w ogólnym rozrachunku nie widzimy jego umiejętności, i że co rusz ktoś musi mu pomagać albo ratować skórę. Ale za to ma chłopczyna tak wysoką samoocenę, że nie czuje potrzeby współpracy z zielonogórską policją (robi to tylko w niezbędnym stopniu, żeby mieć wgląd do akt i materiału dowodowego), co skutkuje komplikacjami w śledztwie, które mogłoby się skończyć co najmniej pół dnia (a to sporo) wcześniej, lecz to też nic nie szkodzi, gdyż, tu patrz: uwagi o super glinie i doskonałym przyjacielu. Wszystko, co zrobił Brudny przez całą książkę to zażył seksu (poznajemy go w chwili, gdy osiąga orgazm, ach, jakie to oryginalne, ach, jakie to męskie), wypił whisky i spóźnił się za każdym razem, gdy trzeba było załatwić coś ważnego. Jak to ma być definicja "super gliny" to ja wysiadam.
No a poza tym, owszem, wiemy już, że Przemysław Piotrowski lubi podkoloryzowywać wszystko, co się da podkolorować, ale, niestety, obsadzenie w roli głównego bohatera człowieka o takich cechach osobowości, które są być może interesujące dla (niektórych) czytelników, natomiast w rzeczywistości wyeliminowałyby go z listy kandydatów do pracy w policji już na etapie testów psychologicznych to nie jest podkolorowywanie, to jest błąd. Plus - czy wspominałam o koloryzowaniu? No więc Brudny jest policjantem funkcjonującym pod wymyśloną tożsamością, przyjętym do szkoły policyjnej już po uzyskaniu pełnoletności, który "po raz pierwszy pojawia się w systemie dopiero po ukończeniu 18 roku życia, a dokładnie w warszawskiej szkole policyjnej. Wcześniej pustka. Nawet aktu urodzenia". Aha. Jak więc funkcjonował w społeczeństwie wcześniej? Nie figurował w księgach USC? Nie chodził do szkoły? Nie był nigdy u lekarza? A jeśli nie figurował, nie był i nie chodził, to znaczy, że nie zdobył żadnego wykształcenia, jak zatem dostał się do szkoły policyjnej? Nikt nie zweryfikował jego wykształcenia, matury, nikt nie dokonał elementarnego sprawdzenia funkcjonariusza służb? Serio? I mamy w to uwierzyć, bo pan autor nam napisał, że "każdy z nich musiał zostać prześwietlony, ale rzadko kiedy służby zgłębiały ten temat wnikliwie". Czyli, że co, przeoczyły brak świadectwa maturalnego? Peselu? A zmiana nazwiska to jak się odbyła? "Dzień dobry, chcę zmienić nazwisko" "Oczywiście, poprosze jakiś dokument tożsamości, akt urodzenia, pesel". "Nie mam". "No trudno, to jak pan chce się teraz nazywać?"??? No przypuszczam, że wątpię. I można byłoby to wiarygodnie napisać. Stworzyć portret człowieka, który - ze względu na trudną przeszłość, z którą zdecydował się całkowicie zerwać, zacierając za sobą ślady - zmienia tożsamość. Ale nie. Bo to byłoby za mało. Więc podkolorujmy, wtedy nie będzie się trzymać kupy, ale jakie ładne będzie, wielobarwne!
Podsumowując, to jest bardzo dobra lektura odmóżdżająca, zwłaszcza, jeśli nie ma się urazu do sklasherów i nie boli człowieka zbytnie ubarwianie rzeczywistości. Idealna do szybkiego przebiegnięcia wzrokiem, taka trochę guma do żucia dla oczu, czy też może raczej hamburger popijany colą. To nie jest zły wybór w niektórych sytuacjach, w określonym nastroju, ku niewinnej a niewymagającej rozrywce.
Jeśli jednak ktoś lubi intelektualną grę kryminalną, precyzyjną intrygę i znajduje przyjemność w rozwiązywaniu zagadek, ta książka będzie dla niego po prostu męcząca.
W najlepszym wypadku.