Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam „Dziewiątego maga” na półce księgarni zakochałam się w prześlicznej okładce pierwszego wydania. Była piękna. Wypukłe litery, które cudownie pieściło się opuszkami palców i młodzieniec z kuszą. Idealny. Już wtedy postanowiłam, że muszę tę powieść koniecznie przeczytać. Niestety, kiedy przyszłam po powieść do księgarni okazało się, że egzemplarz, który oglądałam kilka dni wcześniej był ostatni, a nakład został wyczerpany. Nie pozostało mi nic innego, jak polowanie na „Dziewiątego maga” w bibliotekach. Niestety, żadna nie posiadała ani jednego egzemplarza. Cóż, pamięć mam jak sito i po kilku miesiącach o książce zapomniałam na dobre, ale tak to jest z książkami, że te, których się pragnie jakoś zawsze znajdą się w rękach człowieka, który o nich marzy. Wznowienie powieści Reystone trafiło w moje łapki w formie e-booka i nie pozostało mi nic innego, jak ściągnąć książkę na czytnik i rozpocząć przygodę. Załadowałam plik, otworzyłam, zaczęłam czytać i po kilku elektronicznych kartkach okazało się, że czytanie „tego” to prawdziwa męczarnia.
Akcja „Dziewiątego maga” jest rozbita na dwie równoległe rzeczywistości: pierwsza to świat współczesny. To w nim żyje pierwsza bohaterka, z pary głównych postaci, niejaka Ariel Odgen – trzydziestokilkuletnia pani weterynarz oraz samotna matka wychowująca dorastającą i nad wyraz przemądrzałą córkę Amandę, która jest zdecydowanie bardziej rozwinięta psychicznie od swojej matki. Drugą alternatywną rzeczywistością jest kraina wyciągnięta z baśni i legend, w której mieszkają elfy, trolle i smoki, które uwielbiam. Z racji, że jestem fanką „Eragona” ucieszyłam się na wieści o smokach oraz przystojnych, walecznych elfach, które opiekują się tymi pięknymi stworzeniami i walczą u ich boku w czasie wojen. Mina mi jednak zrzedła, kiedy przeczytałam jak porozumiewają się między sobą elficcy strażnicy. Nie żadna piękna mowa znana każdemu chociażby z „Władcy Pierścieni”. Nie, nie. Tutaj elf „pojechał” tekstem typu: „Spoko stary, daj na luz.” Jak ktoś mógł włożyć w usta tak dystyngowanej, magicznej istoty taki prostacki tekst?! Poirytowana mocniej zacisnęłam palce na czytniku i czytałam dalej. Głównym bohaterem męskim w powieści stworzonej przez autorkę jest przystojny Marcus – jeden z waleczniejszych i odważniejszych elfów w armii, która ma za zadanie chronić miasta atakowane przez tych złych. Ostatnio sytuacja na froncie znacznie się pogorszyła na rzecz elfów i ich magicznych sprzymierzeńców. Smoki padają jak muchy w trakcie krwawych walk, a nie ma nikogo, kto opatrywałby rany tych, które zostały ranne. Zadaniem Marcusa jest odnalezienie „wybrańca”, który sprawowałby opiekę nad rannymi smokami. Owym „wybrańcem” jest nie, kto inny jak irytująca Ariel z mózgiem nastolatki, która nadużywa młodzieżowego slangu tylko po to, żeby poczuć się cool. Co z tego wyniknie i czy Marcus w ogóle sprowadzi tę denerwującą klępę do swojego świata i nakłoni do opieki nad smokami? I czy przypadkiem nie rozwinie się między nimi romans? Tego dowiecie się z lektury, jeśli będziecie mieli wystarczająco dużo cierpliwości i nie porzucicie książki po kilkunastu stronach.
„Dziewiąty mag” to nie fantasy, to czysta kpina z tego gatunku literackiego. Jest to mdły Harlequin, zabarwiony magicznymi istotami, chyba tylko po to, żeby autorka nie zasłynęła w świecie literackim, jako pisarka nużących i przewidywalnych romansideł, które z powodzeniem można kupić na targu w każdą sobotę. Akcja książki jest do bólu przewidywalna. Czytelnik niemalże od razu wie, co się stanie i jakie konsekwencje będzie miała ta, czy inna decyzja bohaterów. Poza tym język powieści jest po prostu irytujący. Autorka przesadza ze slangiem młodzieżowym, który niemalże wpycha na siłę każdemu bohaterowi do gardła. Nieważne, czy to dystyngowany elf, złoczyńca, troll czy rozkapryszona i uparta trzydziestoletnia baba – tam wszyscy mówią: „Spoko stary, wyluzuj. Stary, będzie ok.” Przecież idzie się wściec i zetrzeć sobie zęby do dziąseł ze złości. Rozumiem, od czasu do czasu można wrzucić ten czy inny tekst lub sformułowanie, ale żeby w każdym dialogu? Po co? Poza tym, czytając „Dziewiątego maga” czułam się jak jakiś niedorozwój, któremu trzeba wszystko powtarzać i tłumaczyć drukowanymi literami. Już za pierwszym razem zajarzyłam, że Marcus zrozumiał, że Ariel to nie baba tylko „facet”, albo, że przyjaciel głównego męskiego bohatera jest mega przystojny i w ogóle wow. Książka jest prosta jak konstrukcja cepa. Zero tajemnicy, zero zagadek, zero zawiłości. Zamiast tego macie sporo bzdurnych rozwiązań nie do pojęcia, płaskich jak świeżo wyheblowana deska, bohaterów, którzy różnią się od siebie tylko imionami, bo wyglądem już nie bardzo: każdy jest idealny i przepiękny. Piegi, pryszcze, zmarszczki? No proszę was, w idealnym świecie autorki nie ma takich obrażających naturalne piękno uchybień! Każdy jest odważny, przebiegły i włada slangiem lepiej niż niejeden wyluzowany nastolatek z dwudziestego pierwszego wieku. Ach i jeszcze ten romantyczny wątek miłosny, który stawał mi w gardle niczym gula ulepiona z biało-różowych pianek i przyprawiał o odruch wymiotny. Makabra.
Osobiście, czytanie tej książki szło mi jak krew z nosa: opornie, boleśnie i skończyłam ją z zaawansowana nerwicą, bo jak można napisać coś takiego i nazwać to powieścią fantasy?! Może i wymagam od „Dziewiątego maga” za dużo, ale przecież powieści z gatunku fantasy powinny zachwycać, wciągać i porywać, a nie sprawiać, że czytelnik jedyne, o czym marzyć to żeby jak najszybciej książkę odłożyć i zabrać się za coś innego. Jednak, jeśli macie ochotę na nijakie czytadło podkolorowane fantastycznymi postaciami z baśni i legend, bo akurat nie macie pod ręką niczego bardziej zajmującego, albo jesteście po wyjątkowo męczącej sesji czy egzaminach w szkole to „Dziewiąty mag” może wam pomóc w odciążeniu mózgu od nadmiaru wiedzy, ale tylko wtedy pierwszy tom trylogii o Ariel może wam się spodobać. W innych okolicznościach „Dziewiąty mag” nie nadaje się do „spożycia”.