Trzeci, finałowy tom „Narodzin floty” Jacka Campbella, przynosi rozwiązanie wszystkich nagromadzonych w poprzednich częściach problemów, z jakimi musiały się zmierzyć zagrożone inwazją Kosatka i Glenlyon. Znani z „Awangardy” i „Przewagi” bohaterowie – na czele z bohaterską Mele Darcy, Robem Gearym i Carmen Ochoą, muszą ponownie zewrzeć siły, by odeprzeć wrogie wojska. Gdzieś w tle toczą się rozmowy dyplomatyczne, mające na celu powiązanie innych układów i zaangażowanie ich w konflikt po to, by stworzyć sojusz i wspólnie pokonać wrogie systemy.
Dla tych, którzy czytali dwa pierwsze tomy powyższy opis będzie w zasadzie powtórzeniem tego, co działo się wcześniej. Nic zaskakującego, prawda? Tak właśnie, niestety, jest. „Zwycięstwo” mnie rozczarowało – nie było w nim niczego nowego i zaskakującego. Brak tu efektownych walk, wielkich bitew i gwałtownych, zaskakujących zwrotów akcji. Miałem wrażenie, że Autorowi zabrakło pomysłu na zakończenie sagi – akcja dzieje się (może za jednym wyjątkiem) dokładnie w miejscach, które znamy już poprzednich tomów. Bohaterowie stają dokładnie przed tym samym problemem (vide: Mele broniąca stacji kosmicznej, Geary stający do walki w pojedynkę z nadciągającymi statkami itp.), snują się nieco bez celu i nieustannie rozmawiają, powtarzając wkoło to, co mówili dwie strony wcześniej. Brak tu było napięcia i wciągającej akcji, za co chwaliłem Campbella i Jego dwa poprzednie tomy. Ile bowiem razy można odbijać tę samą stację kosmiczną? Ile razy, na wszystkich bogów, można walczyć jednym, poobijanym statkiem z nadlatującą flotą wroga? Podpowiadam – dwa, a nawet trzy razy, po raz w każdym tomie.
W „Zwycięstwie” skupiono się w zasadzie na wątkach dyplomatyczno – politycznych i przyznam się, że o ile nie narzekam, jeśli Autor wprowadza je do książki, to w omawianym wypadku miałem wrażenie, że stworzeni przez Campbella politycy zachowują się jak nieświadome niczego dzieci, w dodatku niewidome i… i błądzące we mgle. Ile tam debat, zastanawiania się, pustych rozmów (a tu statki lecą, ktoś potrzebuje pomocy, liczy się każda minuta…), a tymczasem malkontenci marudzą: „a może tak, a może nie, naprawdę nie wiem, czy można mu ufać…”. „Można, można” – krzyczy bohater, zapewne sam zdesperowany miałkością tych rozważań, ale polityk brnie dalej: „A co jeśli to podstęp?” „Nie, żaden podstęp, do czorta! Znam człowieka, mówię przecież o tym od czterech kartek!” I tak dalej, i tak dalej. Prawdę mówiąc, na miejscu wspomnianych wyżej żołnierzy, rzuciłbym tę całą wojaczkę w diabły i poleciał do takiego systemu, gdzie polityki i Autorów, którzy ją opisują, jeszcze nie wymyślono.
Campbell ma dar wartkiego prowadzenia akcji, umie przyciągnąć Czytelnika i zainteresować go problemem, a później zmierzeniem się z nim przez stworzone przez niego postaci. To duży plus tej sagi, z drugiej strony – tak samo, jak gładko przychodziło mu „podkręcać” temperaturę wydarzeń, równie szybko umiał ten ogień zupełnie zadeptać, zasypać piachem i zalać wiadrem wody. Pozostaje zatem niedosyt i rozczarowanie – nie sposobem zakończenia wątków (choć znając tytuł ostatniego tomu, już wiemy, jak zakończy się opowiadana historia), ale tym, że Autor poprowadził Czytelnika trochę na manowce i zostawił go na pastwę nudy. Szkoda.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater.pl