„Była pierwsza po północy i deszcz z okropnym odgłosem uderzał o szyby. Świeca była już niemal zupełnie wypalona, kiedy przy jej migocącym, przygasającym płomyku ujrzałem, jak otwiera się zamglone żółtawe oko stworzenia; oddychało ono ciężko i kurczowe ruchy wstrząsały jego ciałem”
Młody, zdolny Wiktor Frankenstein marzy o stworzeniu czegoś wielkiego, o niesamowitych odkryciach. Ma wszystko; kochającą rodzinę, talent, przed sobą całe życie. Żądza wiedzy skłania go do wyjechania na studia. W dzień zajmuje się nauką, pod osłoną nocy natomiast realizuje swój główny cel. Z kawałków ludzkiego ciała tworzy potwora, ożywia go, a później, przerażony tym, co zrobił, pozwala mu uciec.
Szkaradne stworzenie skazane jest na ukrywanie się przed ludzkim wzrokiem. Pomimo swojej dobroci i łagodności żyje znienawidzone i samotne, obwinia swojego stwórcę o własny, nędzny los. Zastrasza Wiktora i stawia żądanie: „Człowiek nie chce mi być towarzyszem, ale istota płci odmiennej, która byłaby tak samo zeszpecona jak ja, z pewnością by mnie przyjęła. Moja towarzyszka musi być tego samego gatunku i mieć te same defekty. Istotę tę musisz dla mnie stworzyć.” Młody Frankenstein staje przed trudnym wyborem, od którego zależy życie jego bliskich, nawet coś więcej, życie rasy ludzkiej...
Niewiele jest powieści takich jak „Frankenstein”, takich, które trwale odcisnęłyby swoje piętno na gatunku i zapoczątkowały coś nowego. Mary Shelley wykreowała potwora, który na stałe wpisał się do historii grozy, zarówno tej literackiej, jak i filmowej. Po niemalże dwóch setkach lat upływ czasu nie zdołał pogrzebać monstra, które obecnie wciąż przeraża, o którym słyszał każdy.
Zwracają uwagę wartości moralne przedstawione w powieści oraz jej przesłanie. Potwór został odrzucony tylko ze względu na swoją powierzchowność i brzydotę, dla nikogo nie liczyła się jego bezinteresowność i dobre serce. Strach, odraza, obrzydzenie; takie oto emocje towarzyszyły ludziom stykającym się z tworem szalonego naukowca. Wiktor Frankenstein kierowany egoizmem i pychą postanowił zabawić się w Boga, lub jak sugeruje tytuł, w nowoczesnego Prometeusza; nie był jednak w stanie wziąć odpowiedzialności za swoje czyny. Wepchnięty pomiędzy potwory czytelnik zmuszony jest zastanowić się nad gatunkiem ludzkim, nad swoim własnym postępowaniem i mentalnością świata. Bo czy stwór nie miał prawa do szczęścia, czyż nie mógł żądać dla siebie istoty, która by go pokochała? I najważniejsze: czy wolno nam bawić się w stwórców i rozporządzać życiem?
„Frankenstein” nie straszy za pomocą gore i opisów latających wszędzie wnętrzności. Powieść pełna jest subtelnej grozy, ponurych miejsc akcji i przytłaczającej atmosfery niepokoju. Nie uświadczymy tu skomplikowanych opisów morderstw ani procesu tworzenia potwora. Autorka pozostawiła pole do popisu dla wyobraźni czytelnika, która jak wiadomo, jest najskuteczniejszą fabryką lęków.
Dziwić nas (lub drażnić) może jedynie zupełnie bezpośrednie ukazywanie uczuć bohaterów i ich wylewność. Nie bali się płakać, gdy im było smutno, bez skrępowania cieszyli się, gdy mieli do tego powód. Współczesnym czytelnikom może być trudno czasem zrozumieć ich czyny i słowa, które wydadzą się przesadzone i teatralne.
„Frankenstein” jest powieścią, obok której nie sposób przejść obojętnie. Porusza problemy, które wciąż są jak najbardziej aktualne; napawa lękiem, zdumiewa, oczarowuje. Kierowana nie tylko do miłośników grozy, pozostaje ponadczasowa i uniwersalna.