W Łodzi przy ulicy Wschodniej w starej kamienicy na poddaszu żyje sobie rodzina Koneckich. Ojciec – pijak i agresor. Został zwolniony z pracy za nadużywanie alkoholu. Wciąż szuka jakiejś innej roboty, ale jakimś cudem nie potrafi jej utrzymać... ciekawe dlaczego?
Matka – dobra i uległa. Bierze nadgodziny w szpitalu, aby wiązać jakoś koniec z końcem, żeby jakoś godnie żyć i aby jej cudny synek miał jako takie warunki do życia.
Syn – zlękniony mały chłopiec, od którego wszystko się zaczyna i wszystko kończy.
Gabryś jest jedynym synem Ireny i Heńka Koneckich. Przeżył wiele i właśnie te przeżycia są zawarte w książce. Trudne dzieciństwo... bieda i wieczne chodzenie na szpilkach wokół oprawcy – swojego własnego ojca, tak ukształtowały chłopaka, że mimo wszystko stał się dobrym mężczyzną, który nad życie kocha swoją matkę i dąży do spełnienia swoich marzeń. Zwłaszcza do jednego – wspólnego rejsu z rodzicielką.
Nasz główny bohater, jako trzynastolatek już cechował się dużą hojnością i dobrocią wobec matki, choć nie miał lekko. Bał się strasznie ojca, co wcale nie dziwi. Uczył się bardzo dobrze, chociaż jego wada wymowy, spowodowana nerwami, utrudniała mu przez wiele lat zdobycie upragnionego czerwonego paska na świadectwie. Rozumiem skąd to jego pragnienie... sama jakiś czas temu do tego dążyłam i tak jak chłopakowi i mi się udało. Niestety dzień, który miał być jednym z najlepszych dni jego życia, a stał się koszmarem. Ojciec pobił jego matkę prawie do śmierci, przez co kobieta wylądowała w szpitalu, a on w więzieniu. Gabryś nie mając bliskiej rodziny, trafił do domu dziecka.
Najbardziej szkoda się chyba robi matki Gabrysia. Kobieta przez jedną decyzję zyskała dziecko... ale też lata cierpień, gnębienia oraz bicia i manipulacji. Aż się łezka w oku kręci, gdy dociera się do momentu, gdy kobieta wspomina swoje dawne życie w takcie odwiedzin pewnego miejsca lub gdy wiedząc to, co już się wie, dociera się do meritum książki.
Wzruszająca powieść... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tyle płakałam! Jest to wyczyn, zwłaszcza że książka liczy sobie 175 stron! A zakończenie... złamało mnie na pół, chociaż cieszę się, że nie było do końca cukierkowe. To by było najgorsze, co autorka mogłaby zrobić.
Mam tylko jedno, ale... nie do końca rozumiem, skąd nagle wziął się Anioł Stróż Gabriel. Znaczy okey, kumam, że chłopak go potrzebował i w sumie bardzo mu pomagał... ale przez to historia nie wydaje mi się do końca realna.
Jeszcze czasami nie mogę zrozumieć tego, że nikt z całej kamienicy nie reagował, mimo iż wszyscy wiedzieli co dzieje się w mieszkaniu pod poddaszem. Tak wiem... ludzie czasami nie chcą reagować, bo to nie ich sprawa, ale tutaj to by się przydało. Może dzięki temu nie doszłoby do tragedii.
A tak na lekką osłodę mam jeszcze jedną rzecz, która bardzo mi się podobała. Otóż wstawki z notatnika pani Kornelki. To normalnie był strzał w dziesiątkę. Staruszka była jak jakiś taki tajny agent, który wszystko wie i notuje. Normalnie bomba! Szczerze? Chciałabym dorwać tę staruszkę i wypytać ją od A do Z. Jakież to niezłe ploteczki musiała mieć! Ah!
W ogólnym rozrachunku książka bardzo mi się podobała i daje jej 6 na 10.
Zapraszam na mojego instagrama: wilczekczyta