Sięgając po "Ice Queen" miałam pewne obawy. Ponieważ ja kocham łyżwiarstwo figurowe i wiedziałam, że jeśli autorka zacznie popełniać błędy merytoryczne to będę się z książką męczyć i stracę całą radość z lektury. I niestety miałam rację. Riva Scott nie ma zielonego pojęcia o łyżwiarstwie, a cały jej reaserch polegał na bezmyślnym przepisaniu kilku definicji. Wątpię czy autorka poświęciła choćby dwie godziny na zgłębienie tematu albo czy obejrzała kiedykolwiek jakieś zawody łyżwiarskie, bo gdyby to zrobiła to na pewno nie wypisywałaby takich bzdur.
Na szczęście łyżwiarstwa jako takiego jest w książce naprawdę niewiele, co sprawia, że autorka oszczędziła sobie całkowitej kompromitacji, a czytelnikowi irytacji. Jeśli ktoś nie zna się na łyżwiarstwie figurowym to informacje zawarte w książce może włożyć pomiędzy bajki. Swoją drogą ciekawi mnie po co pisarka zabrała się za temat, na którym się nie zna i który nie zaciekawił jej na tyle by poświęcić mu chwilę uwagi?
Podejrzewam jednak, że sporo osób ta dyscyplina sportu mniej interesuje i ma niewielką wiedzę na jej temat, zatem to co mnie irytowało będzie dla nich bez znaczenia. Ale co z całą resztą? I tu naprawdę chciałabym napisać, że powieść była interesująca, dobrze napisana, z ciekawymi bohaterami. Ale nie mogę.
Zacznę od tego, że początek książki jest bardzo chaotyczny. Masa informacji, wątków i przeskakiwanie z tematu na temat. Za dużo wiedzy w zbyt krótkim czasie, wymagało to ode mnie sporo skupienia, a i tak nie zawsze wiedziałam o kim autorka pisze. Dodatkowo od początku wprowadzonych jest sporo wątków pobocznych, które są niedopracowane, przerwane w połowie i mają niewielki wpływ na rozwój wydarzeń. Jak dla mnie tylko zaciemniają sytuację, bo jednak co za dużo to niezdrowo. Wątków pobocznych starczyłaby nie na jedną, ale przynajmniej na trzy powieści. A zatem chaos informacyjny.
W jednym z początkowych rozdziałów jest też opisana mocna scena erotyczna, która mnie samą zniesmaczyła, ale później nie mamy już do czynienia z takimi "momentami", więc nie warto na jej podstawie przekreślać całej książki.
Jeśli chodzi o relację bohaterów to częściowo opiera się ona o znany schemat hate-love. Dlaczego częściowo? Bo czytając inne powieści tego typu najczęściej dobrze się bawiłam za sprawą humoru, ciętego języka i elementu wyczuwalnego napięcia seksualnego pomiędzy bohaterami. A tu często odczuwałam zażenowanie poziomem wypowiedzi Hailey i Tylora. Ich odzywki w stosunku do siebie momentami były zwyczajnie chamskie.
A teraz możecie mi wierzyć lub nie, ale mniej więcej do połowy książki czytało mi się ją w miarę przyjemnie i z zaciekawieniem. Mimo tylu negatywów, o których wspomniałam. Ale od połowy... tam zwyczajnie zrobiło się nudno. Czytałam tylko by skończyć. Autorka wprowadziła dwa kolejne wątki poboczne. Jeden był chyba tylko po to, by zwiększyć objętość powieści,a drugi był tak przewidywalny, że to aż żenujące. Zachowanie głównych bohaterów było tak bezsensowne, że kilkukrotnie odkładałam książkę. Serio, oni potrafili w ciągu pięciu minut zmienić swoje nastawienie o 180 stopni, by po chwili znowu zmienić zdanie (od "nie rozmawiam z tobą" do "powiem ci wszystko jak na spowiedzi").
Tutaj nadmienię, że byłam przekonana, że ta książka jest debiutem Rivy Scott i byłam mocno zdziwiona, gdy okazało się, że pisarka ma już na swoim koncie kilka powieści i to o wiele lepiej ocenianych niż "Ice Queen". Dlatego nie wiem co stało się przy pisaniu tej książki, że nie dorównuje swoim poprzedniczkom.
Uważam, że o każdej książce powinno się wyrobić własne zdanie. Ale tu zrobię wyjątek. Nie tylko nie polecam. Odradzam. Szkoda czasu.