„Kłamstwa, którymi oddycham” autorstwa Katarzyny Misiołek to przede wszystkim poruszająca powieść o świecie pozorów, który wszyscy tworzymy, by się w nim skryć.
Wymarzony dom na przedmieściach miał być dla Justyny oazą spokoju i bezpiecznym schronieniem. Idealne sąsiedztwo, idealne życie… Sielanka kończy się niespodziewanie, gdy w jednym z odwiedzających pobliski plac zabaw ojców Justyna rozpoznaje mężczyznę, który wiele lat temu ją zgwałcił. Kolejnym szokiem jest odkrycie, że jej oprawca jest obecnie szanowanym prawnikiem i od niedawna mieszka dwa domy dalej, na tej samej ulicy. Codzienność młodej kobiety zmienia się w koszmar, a szczęśliwa rodzina, którą stworzyła, może bezpowrotnie się rozpaść w konfrontacji z bolesnymi sekretami…
„Kłamstwa, którymi oddycham” było moją drugą stycznością z twórczością tej autorki, której odrobinę się obwiałam. Czemu? Bałam się, że pisarka powieli schematy i dostanę podobną (jak i nieidentyczną) historię jak „Hashtag: moje_piękne_życie”. Zaczęłam czytać i po chwili mogłam odetchnąć z ulgą - Misiołek przygotowała dla mnie zupełnie inną historię, która również bardzo mnie ruszyła.
Jeśli nie znacie warsztatu tej pisarki, to jedyne co musicie wiedzieć to fakt, iż tworzy ona szczere (czasami aż do bólu) powieści, które pod przykrywką pięknych słów, czy dobrze wykreowanych bohaterów, kryją w sobie drugie dno, które tylko czeka, by je odkryć.
Może i „Kłamstwa, którymi oddycham” zostały zakwalifikowane do powieści obyczajowej, to jednak Misiołek przygotowała dla nas historię, w której znajdziemy wątek tajemniczości, który (w moim przypadku) przyprawia o gęsią skórkę.
Bardzo spodobał mi się początek tej lektury. Był dość powolny, wręcz niewinny, jednak przez cały czas czułam, że coś jest nie tak... Nie wiedziałam zbyt wiele o głównej bohaterce, która dopiero z czasem zaczęła się otwierać i opowiedziała mi o swoim koszmarze...
Przyznam, że bardzo zżyłam się z główną bohaterką. Może i nie przeżyłam tego samego co ona, to jednak czułam pewnego rodzaju więź pomiędzy nami. Pomimo tego, iż od samego początku nie byłam w stanie jej zaufać, czułam (nawet bez czytania opisu wydawniczego), że ta kobieta coś przede mną ukrywa... Kiedy czytałam fragmenty z feralnej nocy, czułam jak po moich policzkach spływają pojedyncze łzy - nie byłam na to gotowa.
W mojej recenzji nie mogło zabraknąć kilku słów poświęconych Mariuszowi (potworowi, który zniszczył życie Justyny)... Kiedy w książce pojawiała się jego osoba, nie tylko czułam niepokój, ale również zacierałam rączki - z niecierpliwością wyczekiwałam momentu, w którym dojdzie do konformacji pomiędzy bohaterami... Kiedy doszło do spotkania, akcja zaczęła przyspieszać i doprowadziła mnie do zakończenia, które z jednej strony w pełni mnie usatysfakcjonowało, a z drugiej wprawiło w osłupienie.
Oj, zakończenie to istna wisienka na torcie, pani Kasia doskonale wie jak kończyć swoje książki z przytupem. Do tej pory pamiętam moment, w którym kończyłam tę powieść. W trackie lektury przedostatniego rozdziału czułam jak moje tętno zwalnia, a mój organizm ochłonął z namiaru emocji, jednak kiedy zaczęłam czytać ostatni rozdział... emocje wróciły ze zdwojoną siłą!