W tej książce jest magia. Bierze się ona z natury (wspaniale przez autora opisanej), z surowych gór i z surowego życia w nich. Jest jedynym, o co bohaterowie nie muszą walczyć, tak jak każdego dnia walczą o przetrwanie, o odrobinę lżejszy i łaskawszy los. Nie muszą też walczyć z nią ani się jej obawiać. Muszą za to stawiać czoła nieuczciwym władzom, rządowi oskubującemu ich z tej garści tytoniu, którą z ogromnym wysiłkiem uda się zebrać z górzystych zboczy. Magiczny oddech wiatru, który często słyszy i czuje Jole pozwala choć przez chwilę nie pytać nerwowo: co dalej?
To pytanie się pojawia, bo rodzina Jole jest już ostatnią, która w końcówce XIX-ego stulecia pozostała w małej wiosce o nazwie Nevada, pomiędzy płaskowyżem Asiago i doliną rzeki Brenty. Niechętne mieszkańcom władze i tzw. agenci emigracyjni zrobili swoje – większość ludzi, chcąc tego lub nie, wyprawiła się w podroż życia albo śmierci, do Ameryki. Dwudziestoletnia Jole też zaczyna marzyć o innym, lepszym życiu. Ona – tak mocno związana z górami, nauczona ciężkiej pracy, zahartowana, zaprawiona w bojach z życiem – chce przekraczać własne granice. To, czym jest przepełniona, będzie musiało w końcu znaleźć ujście. Miejsce, w którym żyła od urodzenia, stanie się dla niej za ciasne. Coraz częściej Jole ściera się z ukochanym ojcem, choć nie przestaje go szanować i podziwiać. Wtedy nikt jeszcze nie wie, że sprawy w swoje ręce wziął już los i jak zwykle postanowił rozwiązać je po swojemu. Jole, również bez zgody ojca, transportuje chorego brata do znachorki, a kiedy wraca, nic już nie jest takie samo. W tym momencie los przekazuje stery tej niezwykłej dziewczynie i stawia ją przed wyzwaniem, którego nie da się porównać nawet z pierwszą samotną wyprawą przemytniczą, w jaką musiała się udać dwa lata wcześniej. Jole w mig podejmuje decyzję i później także nie będzie się wahać. Przekona się jednak też, że żaden wybór nie zamyka sprawy – rodzi tylko sytuację, w której znów trzeba wybierać,
Ponieważ w przeciwieństwie do granicy między dwoma państwami, granicy między dobrem a złem nie da się dostrzec samym spojrzeniem*,
a
Nadzieja nie oznacza posiadania pewności, że wszystko będzie dobrze, tylko jest przekonaniem, że wszystko mas sens, niezależnie od tego, jak się kończy**.
Kiedy czytałam Ostatnią ojczyznę, nasiliło się odczucie towarzyszące lekturze pierwszego tomu. Teraz już zyskałam pewność, że Matteo Righetto, mężczyzna, napisał książkę, w której świetnie odnajdą się kobiety. Piękna prostota Jole, jej siła fizyczna, spryt i odwaga, wrażliwa, targana czasem wątpliwościami dusza, ale i determinacja – to wszystko czyni z niej bohaterkę, która może imponować i inspirować. Którą można pokochać i której chce się stale towarzyszyć. A może nawet… Być nią. Zerknęłam teraz do swojej recenzji Duszy granicy i widzę, że użyłam podobnych sformułowań, opisując Jole. Nie zmieniło się zatem moje wyobrażenie o niej.
Natomiast zachwyt, z jakim czytałam część pierwszą odrobinę zmalał, bo efektu świeżości nie da się powtórzyć, ale uczciwie przyznaję, że także z dwóch innych powodów. Po pierwsze, przewidziałam kluczowy element akcji. Po drugie zaś, choć nadal uważam, że powieść jest napisana przepięknym, czułym i lirycznym językiem oraz doceniam, że udało się przy tym autorowi uniknąć wodolejstwa – to jednak zdarzyło się kilka przegadanych i przefilozofowanych rozdziałów, a to zupełnie do tej historii i tego stylu nie pasuje.
Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż pozostaję pod ogromnym urokiem tej opowieści, w której akcja - mimo dramatycznych zdarzeń - płynie jakby w zwolnionym tempie, niczym chmury pomiędzy górskimi szczytami. Matteo Righetto wykorzystuje nieśmiertelne motywy: podróż i to, czego w jej trakcie dowiadujemy się o sobie, czego się uczymy; granice – to, czym są i co daje albo czym grozi ich przekraczanie. Zestawia słabszych z silniejszymi. Tych, którym zawsze wiatr w oczy z tymi, którym wieją wiatry pomyślne. Niby nie robi z tymi motywami nic nowego, a jednak osiąga uniwersalność. I to wydaje się najcenniejsze.
* s.121;
** s.177.