La Mure jest dla mnie mistrzem biografii, nikt, poza Irvingiem Stone'm, nie pisał tak pięknie, wciągająco i interesująco. Potrafił zafascynować mnie postacią, o której nie wiedziałam zgoła nic, znałam tylko nazwisko i profesję pana Debussy. Teraz znam jego życie, perypetie, przez które przechodził (zazwyczaj na własne życzenie), znam jego muzykę i stał się dla mnie po prostu Klaudiuszem, człowiekiem, który jest jak przyjaciel. To magia pióra biografa, sugestywność i piękno języka, jego praca nad idealnym zobrazowaniem epoki, ludzi i okoliczności.
Debussy to impresjonista muzyki, dlatego jest dla mnie kimś więcej niż tylko kolejnym kompozytorem pięknych utworów. To człowiek, który żył w XIX-wiecznym Paryżu, chodził tymi samymi ulicami, którymi wędrowali najwięksi malarze, był ich znajomym, przyjacielem, mimo że zazwyczaj unikał Montmartre'u. Był tylko dwa lata starszy od Lautrec'a, więc Paryż Debussy'ego jest tym samym miastem, po którym krążył malarz - arystokrata. Mówi się, że jego muzyka charakteryzuje się "żywą kolorystyką" - impresjonista w każdym calu.
Był cudownym dzieckiem, zaczął się kształcić na pianistę zaraz po przekroczeniu progu 10 lat. Protektorzy zapewnili mu nie tylko wsparcie finansowe, ale też znajomości i wstęp do salonów. Studiował w Rzymie i już wtedy stał się popularnym kompozytorem. Jednak jego charakter...
"Stał się modnym pianistą, jak niegdyś Chopin, i tak jak on do najbogatszych rezydencji wchodził drzwiami dla służby. O wyznaczonej godzinie zjawiał się w salonie w nieskazitelnie skrojonym fraku, kłaniał się, uśmiechał i grał dla dam, które wesoło paplały podczas jego koncertu, a potem oklaskiwały go powściągliwie. Tak samo przed laty zachowywały się ich babki, słuchając biednego Fryderyka... Potem lokaj dyskretnie wręczał mu kopertę. Klaudiusz wkładał palto i wracał do domu ulicami zimowego Paryża."
A potem szedł do restauracji i zamawiał tyle jedzenia, że nie był w stanie wszystkiego zjeść, potem wchodził do sklepu i kupował pierwszą lepszą głupotkę, która wpadła mu w oko, na przykład figurkę z kości słoniowej, za którą zapłacił 120 franków (!!!!), a potem znów żył samą herbatą i chlebem i zalegał z czynszem - ach, ten Claude, cóż za niefrasobliwy młodzieniec. Geniusz, ale okropnie leniwy; fircyk, w chwilach powodzenia nie myślący o tym, że gdy skończą się pieniądze, to znów będzie głodował; najpierw wiecznie zapamiętale zakochany, potem nie pragnący miłości, ale spotykający się z każdą kobietą, która się nawinęła... Jednak mimo tego wszystkiego La Mure przedstawił go jako rozbrajającego, wesołego, sympatycznego głuptasa - ciekawe, czy taki był rzeczywiście. W sumie powodziło mu się i tak o niebo lepiej, niż jego kolegom impresjonistom malarzom - dość często coś sprzedawał, mógł dawać lekcje muzyki.
Cudowna przygoda, dotknięcie świata, który przeminął i nie wróci - spacery po zaułkach Montmartre'u, podejrzliwym okiem spoglądanie na kelnera podającego mi absynt, szukanie wraz z przyjaciółmi środków na zakup... jedzenia? a gdzież tam, farb i płócien lub zupełnie niepotrzebnych drobiazgów przecież, zaglądanie za kurtynę życia prywatnego ludzi z tamtych lat, a przede wszystkim poznawanie najbarwniejszych postaci, których nie byłby w stanie wymyślić żaden pisarz.
http://zielonowglowie.blogspot.com/2012/03/pierre-la-mure-clair-de-lune.html