Pracuję na etacie, a jednocześnie uwielbiam podróżować - niestety trudno jest obie te sprawy pogodzić. Na to drugie mam w życiu liche dwa tygodnie urlopu wypoczynkowego i te krótkie weekendy, które trzeba dzielić pomiędzy obowiązki domowe, a niedalekie wypady za miasto. Już od jakiegoś czasu myślę o połączeniu pracy zarobkowej ze wspaniałą przygodą, jaką jest poznawanie nowych miejsc i ciekawych ludzi. Na tegoroczny dwutygodniowy trip po Bułgarii zabrałam ze sobą “Jak rzucić wszystko i wyjechać w tropiki”. Czas na przeczytanie tej książki znalazłam dopiero kiedy zjechaliśmy ze wspaniałych gór nad morze, gdzie kilka dni odpoczywaliśmy na dzikiej plaży, z daleka od wszechobecnej komercji. Sceneria wręcz idealna na taką lekturę. Liczyłam, że poradnik, choć krótki, to wniesie w moje życie jakiś, jeśli nie przełom, to przynajmniej pomysł, jak by tu zgrabnie połączyć to wszystko w całość, aby wilk był syty i owca cała. Niestety już na samym wstępie, czytając prolog, zaczęłam zastanawiać się, czy na pewno dobrze trafiłam…
Nie znałam wcześniej postaci Pana Marka Lenarcika i jego, powiedzmy… twórczości, więc nie zapaliła mi się czerwona lampka, kiedy to decydowałam się na otrzymanie tej książki do recenzji, wspierając jedynie opisem wydawcy. Porażona na pierwszych stronach stwierdzeniami, że Autor “realizację planu rozpoczął od kopnięcia swojej obecnej laski w dupę”, albo, że “żadna z jego dotychczasowych kobiet nie grzeszyła wybitną urodą, intelektem czy interesującą osobowością”, zaczęłam godzić się z tym, że nie będzie to lektura dla mnie… Niestety w opisie nie ma od razu ostrzeżenia, że książka jest napisana dla białych mężczyzn z przerośniętym ego, o radykalnie średniowiecznych poglądach odnośnie miejsca kobiety w społeczeństwie i chcących unikać odpowiedzialności przez ucieczkę. We wstępie Autor wspomina, żeby tego tekstu lepiej nie czytały kobiety - dzięki za ostrzeżenie, jednak szkoda, że tak późno, ponieważ związana współpracą recenzencką musiałam przebrnąć przez ten manifest męskiej chuci i chęci władania kobietą. Bardzo żałuję poświęconego na to czasu i ostatecznie też tego, że z szacunku dla książek powstrzymałam się przed wyrzuceniem swojego egzemplarza w morskie fale po zakończeniu czytania.
Próbując podejść odrobinę bardziej obiektywnie do oceny tej pozycji, starałam się skupić na jej dobrych stronach. Czy je znalazłam? Owszem, pewne nawiązania do życia jak w “Matrixie”, uświadomienie Czytelnikowi w jakiej rzeczywistości przyszło mu żyć, są czymś co stało mi się bliskie już jakiś czas temu. Podobnie jak Pan Lenarcik próbuję wymyślić swoje życie na nowo i żyć każdego dnia pełną piersią. Z poradnika niestety nie wyniosłam dla siebie praktycznych wskazówek jak zabrać się za osiągnięcie celu. Być może dlatego, że jednak mamy je z Autorem całkowicie odmienne, pomimo pozornych podobieństw. Pan Marek Lenarcik skupił się na całkowitym przeniesieniu pracy i egzystencji, a nawet znalezieniu swojej “drugiej połówki” do tropikalnych miast, posiadania tam domu i prowadzeniu życia ekspaty. Tekst nie jest równy, ponieważ znajdziemy w nim rozdziały napisane całkiem nieźle, jak np. “Gdzie wyjechać”, “Jak znaleźć mieszkanie w tropikach”, czy “Jak zrobić karierę w tropikach”, z których czegoś można się dowiedzieć - choćby tych kilku ciekawych rzeczy, czego właśnie oczekiwałabym od tego typu literatury. Choć w tych rozdziałach w dalszym ciągu przebijają się stereotypowe poglądy Autora, to nie są one już tak rażące jak gdzie indziej i jedynie w nich docieramy do meritum, jakim jest “rzucenie wszystkiego i wyjechanie w tropiki”.
Książka jest tendencyjna i w wielu miejscach przejawia odczuwanie wyższości Autora zarówno nad kobietami, jak i ludźmi zamieszkującymi kraje rozwijające się. Doskonałym przykładem jest ostatnie zdanie poniższego akapitu, które totalnie wgniotło mnie w piasek na którym wtedy leżałam: “Birma to także kraj, gdzie widać wysoki status białego człowieka. (...) biały jest gwiazdą. Już po kilku miesiącach można się tam czuć jak postkolonialny pan, któremu każdy chce w czymś pomóc, z którym każdy chce się zaprzyjaźnić i dla którego każdy chce coś zrobić. Nie ukrywam, że bardzo mi się to podoba”. W zachodnim świecie, gdzie zasadniczo panuje już równouprawnienie i nie ma tak wyraźnych granic statusowych, do zdobycia podziwu przez innych nie wystarcza już samo urodzenie się we właściwym miejscu i o “właściwym” kolorze skóry. No cóż…
Ja, kobieta “zepsuta” feminizmem, mająca też swoje prawa, a nie jedynie obowiązek świadczenia mężczyźnie usług gastronomicznych, sprzątających i seksualnych, z przykrością muszę stwierdzić, że w przyszłości jak ognia będę unikać wszystkiego, co wyjdzie spod pióra Pana Marka Lenarcika. Ja, szczęśliwa żona dbająca o spokój ogniska domowego z własnego wyboru, a nie przyciśnięta biedą, czy na szczęście na zachodzie skutecznie zanikającym już patriarchatem, nie potrafię polecić tej książki jako kompendium wiedzy o życiu w tropikach. Najsmutniejszy jest fakt, że licząc na uzyskanie od osoby, która “wygrała życie”, garści wskazówek jak to osiągnąć i móc podziwiać ją za odwagę, otrzymałam malutką porcję wiedzy z całym ogromem opowieści o zawodach miłosnych Autora, przesyconych jego poglądami o zachodniej demoralizacji i znikającym podziałom ról kobiety i mężczyzny. Szkoda, bo to mógł być całkiem niezły zbiór oparty na bogatym doświadczeniu Pana Marka Lenarcika.